Za minutę dwunasta
Manewry Putina. Jego wielka armia zagraża nie tylko Ukrainie
Jeśli rosyjski przywódca odczuwa jakieś emocje, to musi mieć satysfakcję, obserwując, z jakim zapałem zachodni eksperci starają się odszyfrować jego zamiary: z nagrań coraz dłuższych pociągów z wojskowym sprzętem, zdjęć satelitarnych pokazujących rosnącą liczbę polowych baz na granicach Ukrainy i z mnożących się wojowniczych oświadczeń dyplomatów. Sam Putin zachowuje pozory powściągliwości. Przez cały styczeń milczał na temat największego międzynarodowego kryzysu, jaki ostatnio wywołał. Odezwał się dopiero, gdy w odwiedziny przyjechał jego największy przyjaciel w Europie, premier Węgier Viktor Orbán. Władimir Putin oświadczył wtedy, że Zachód zlekceważył uzasadnione żądania Rosji dotyczące podziału wpływów i powstrzymania ekspansji NATO. Od tego czasu ustały rekordowo intensywne w poprzednich tygodniach kontakty rosyjskich i amerykańskich dyplomatów. Ale pierwsze strzały też nie padły. Wskazówki zegara wojny jeszcze nie przekroczyły dwunastej, choć zegar ten tyka coraz głośniej.
Prasa drukowana i media elektroniczne prześcigają się w opisach rosyjskiego arsenału rozmieszczanego w odległości 100–150 km od ukraińskich granic, czyli w zasięgu góra dwóch dni marszu. Najczęściej padają ogólne liczby: od 100 do 130 tys. wojska, bo tak najłatwiej zrobić wrażenie na czytelnikach – mało która armia w NATO w ogóle tyle ma. Ale prawdziwi specjaliści wolą posługiwać się liczbą batalionowych grup bojowych, czyli podstawowych wojskowych klocków, z których polowi dowódcy składają ugrupowania zadaniowe rosyjskiej armii.
Każda taka grupa to około tysiąca żołnierzy uzbrojonych w sprzęt odpowiadający ich zadaniom i rodzajowi reprezentowanych wojsk. Grup batalionowych wysłanych do ewentualnego uderzenia na Ukrainę jest już ponad 80, co miałoby Putinowi dawać minimalną siłę zdolną do przeprowadzenia operacji przeciwko – bądź co bądź – dużemu i nieźle uzbrojonemu przeciwnikowi.