Rolanda Andryszczaka, urodzonego przed 38 laty w Gliwicach, wojna zastała w Czerniowcach. Miasto leży na południowym zachodzie Ukrainy, tuż przy granicy z Rumunią. Stąd pochodzą jego matka i żona. Ojciec jest z Gliwic.
Życie Rolanda od zawsze było podzielone między Polską a Ukrainą. Jest przedsiębiorcą, transportuje samochody – głównie między tymi dwoma krajami. Ma dwa mieszkania – jedno w Gliwicach, drugie w Czerniowcach, ale obywatelstwo jedno – polskie. Gdy 24 lutego gruchnęła wieść, że Putin zaatakował Ukrainę, mógł zabrać żonę i wrócić do Gliwic. Mógł, ale tego nie zrobił.
– Ukraina, tak jak Polska, jest moim domem. Miałem tak po prostu uciec i zostawić ją na pastwę tego wariata? – pyta Andryszczak. Mówiąc „wariat”, ma na myśli prezydenta Rosji. Od lat ma z nim na pieńku – co najmniej od czasu, gdy Rosja zaanektowała Krym. – Ta wojna nie zaczęła się tydzień temu, ona trwa od ośmiu lat. Jestem przekonany, że jeżeli Putin zdobędzie Ukrainę, następna w kolejce będzie Polska. Na to też nie mam zamiaru pozwolić – dodaje.
Czytaj też: Ewakuacja z Ukrainy. Armagedon, tego się nie da zapomnieć
Samochody dla armii
Czwartek, pierwszy dzień wojny, to był dla niego szok. Rankiem zachodnia Ukraina siedziała przed telewizorami i oglądała, jak rosyjskie wojska ładują się przez granicę, a z nieba spadają rakiety. Dojdą tu czy nie dojdą – była taka chwila, że można było się nad tym zastanawiać. Ale szybko się skończyła i mieszkańcy zachodu, a wśród nich Roland, myślenie zastąpili działaniem.