KATARZYNA KACZOROWSKA: Jest pan ekspertem do spraw przemysłu lotniczego i przewodniczącym komitetu ds. współpracy przemysłów obronnych w Polsko-Ukraińskiej Izbie Gospodarczej. Przyjechał pan do Kijowa dzień przed wybuchem wojny. Po co?
ZBIGNIEW DZIAŁOWSKI: Kijów był przystankiem, jechałem do zakładów Motor Sich w Zaporożu, gdzie produkowane są silniki do samolotów i śmigłowców. Potężna fabryka. Do niedawna pracowałem też dla Antonowa, którego obecnie reprezentuję w rozmowach dotyczących prywatyzacji. W grudniu ukraiński parlament dał zgodę na jej rozpoczęcie. Dzisiaj ta zgoda oczywiście stoi pod znakiem zapytania. A do Zaporoża jechałem w delegację, jestem przedstawicielem Motor Sich na Polskę w sprawach technicznych.
Rosjanie tylko straszą, wojny nie będzie
Kijów, środa 23 lutego. Jak wyglądało życie w mieście?
Normalnie. Po wylądowaniu poszedłem z kolegą, właścicielem linii lotniczych w Ukrainie, do restauracji na obiad. Uspokajał, że Rosjanie tylko straszą, a wojny nie będzie. Przecież samoloty stoją na lotnisku bezpieczne... Tak się ułożyły loty, że do Zaporoża doleciałem na godz. 22. Od razu do hotelu. I poszedłem spać.
O której pana obudzono?
Nie pamiętam, ale nad ranem personel chodził od drzwi do drzwi, mówiąc, że wybuchła wojna. Rano byłem umówiony z prezesem Motor Sich. Z Wojciechem Maślanym, szefem DM-MSB, mieliśmy rozmawiać o modernizacji śmigłowców Mi w Polsce i uruchomieniu produkcji silników MS.