„Nie ma większej miłości od tej, gdy ktoś życie swoje oddaje za przyjaciół swoich” – tym cytatem z Pisma Świętego prezydent Władimir Władimirowicz Putin puentował swoje uznanie dla poświęcenia i bohaterstwa żołnierzy walczących i ginących – co wreszcie sam publicznie przyznał – w czasie „antyfaszystowskiej i denazyfikacyjnej” operacji w Ukrainie. Chwilę wcześniej rozentuzjazmowany tłum na stadionie Łużniki w Moskwie ryczał „Rassija Wpieriod!” do rytmu ruskopolowego politsongu Ołeha Gazmanowa, nienowego, ale idealnie pasującego do wojennego wzmożenia, jakie dziś ogarnęło Rosję.
Widowisko przypominało radzieckie dobrowolno-przymusowe spędy z czasów komunizmu, ale miało współczesne, atrakcyjne, popkulturowe opakowanie podlane patriotycznym sosem. Bardziej zdystansowanym obserwatorom mogło nasunąć wspomnienia wieców poparcia dla Hitlera w III Rzeszy. Kompromisem na rzecz nowoczesności była przewaga flag nad pochodniami i tylko kilka zdań od przywódcy zamiast godzinnej przemowy. Jeszcze kilka lat temu moglibyśmy uznać, że wszystko to jest tak straszne i tak śmieszne, że niewarte naszej uwagi. Ale odkąd Putin zademonstrował, że to, co mówi o Ukrainie, przekłada na decyzje o użyciu siły, a to, jak widzi porządek na świecie, staje się strategią Rosji, warto przywiązywać wagę do jego słów i do ich oprawy.
Święta wojna Putina
Cytat z Biblii może wiele wyjaśniać: skalę poświęceń, ponoszone koszty, chwalebny cel tej wojny, którą Putin zdaje się już umieszczać w kategoriach świętości. Sugestia ta stała się jeszcze jaśniejsza, gdy na koniec przypomniał – co w czasie transmisji zakłóciła awaria nagłośnienia – że początek wojny zbiegł się z rocznicą urodzin