Tak się składa, że okręty rosyjskie wybuchają, co w innych flotach zdarza się znacznie rzadziej. Może dlatego, że w większości flot świata zachowuje się pewne reguły, znane jako „zasady bezpieczeństwa”. A we flocie Rosji o niczym takim nie słyszano. A dokładnie rzecz biorąc: słyszeć to słyszeli, ale nikt się tym specjalnie nie przejmuje.
Dziś już na 90 proc. wiadomo, że jednostką, która w bardzo „wystrzałowy” sposób zakończyła żywot w akompaniamencie kolorowych i bardzo głośnych fajerwerków, był nie „Orsk”, jak początkowo podano, lecz bliźniaczy „Saratow” – oba typu 1171 Tapir, oba zbudowane w Kaliningradzie. Saratow jest jeszcze starszy, banderę na nim podniesiono po raz pierwszy 18 sierpnia 1966 r. To nie pomyłka, jednostka miała już 55 lat. To właśnie ta nowoczesna rosyjska flota.
Jednostką dowodził zdrajca: kmdr por. Władimir Chramczenkow, przed 2014 r. służący w Marynarce Wojennej Ukrainy, w której nosił stopień komandora podporucznika. Po aneksji Krymu postanowił służyć nowej władzy, zmieniając mundur na rosyjski. Mundur można zmienić, ale mentalności nie.
Czytaj też: Krwawy impas
Rąbnie, nie rąbnie? Dym ciągnął się przez całe Morze Azowskie
A zatem, od początku. Trzy okręty desantowe wykorzystywano jako zwykłe transportowce. W sumie okręty desantowe i takie przeznaczenie mają, wszak desant morski jest na wojnach przeprowadzany dość rzadko. Dlatego trzy okręty przywiozły do Bierdiańska transportery opancerzone BTR oraz spory zapas amunicji w skrzyniach i paliwa w beczkach.