MARIUSZ ZAWADZKI: Kursujesz w ostatnich tygodniach między Kijowem a Charkowem, a kilka lat temu oglądałeś na żywo wojnę domową w Syrii. Czy rzeczywiście, jak słyszymy od wojskowych analityków, armia rosyjska realizuje na Ukrainie „scenariusz syryjski”? Czyli bombarduje cywilów, żeby ich sterroryzować i zmusić całe oblegane miasta do kapitulacji?
PAWEŁ PIENIĄŻEK: Trzeba pamiętać, że Rosjanie nie walczyli w Syrii z regularną armią, tylko wspierali armię rządową. Przeciwnikami były różne grupy opozycyjne, w tym Państwo Islamskie. Te grupy nie miały obrony przeciwlotniczej ani w ogóle żadnej zaawansowanej broni. W Aleppo Rosjanie mogli bezkarnie używać najbardziej prymitywnych bomb beczkowych zrzucanych „luzem” z samolotów – jak w II wojnie światowej. W Charkowie i Kijowie obrona przeciwlotnicza jest, o czym rosyjscy piloci przekonali się w pierwszych dniach wojny, kiedy ponosili duże straty. Dlatego głównym narzędziem ataku na ukraińskie miasta stały się rakiety samosterujące.
Czytaj też: Horror pod Kijowem
A gdybyś miał porównać warunki pracy dziennikarza w Syrii i teraz w Ukrainie?
Trudno to porównać. W Syrii było np. jasne, że Państwo Islamskie poluje na dziennikarzy, żeby ich wykorzystać do swojej propagandy. Dziennikarze rozumieli, że złapanie przez Państwo Islamskie to wyrok śmierci.
Tak samo było w Iraku...
Ale w Ukrainie jest inna sytuacja. Kilku dziennikarzy zginęło w atakach artyleryjskich albo ostrzałach, ale nie ma żadnych przesłanek, żeby sądzić, że byli celem.