To prawda, Amerykanie w Wietnamie zabijali cywilów, w Iraku nie było śmiercionośnej broni, chemicznej ani jądrowej. Ale wydawało się, że jesteśmy dalej, coś takiego miało się już nie wydarzyć.
Długo nie było mi po drodze do Mariupola. Bo daleko, peryferie donieckiego obwodu. Bo Donieck to centrum administracji, wielki przemysł, wielkie pieniądze, Rinat Achmetow, Szachtar. A Mariupol trochę z boku. Dziesiąte miasto w Ukrainie. Może dlatego Wiktor Juszczenko pojechał tam podczas kampanii wyborczej jesienią 2004 r. To nie był Donieck, który należał całym sercem do Janukowycza, a jego witano tam obelgami. I był mniej zajadły niż Donieck, który zwalczał pomarańczowych. Mariupol wydawał się łagodniejszy, wielokulturowy, otwarty; mieszkali tu Ukraińcy, Rosjanie, Grecy, Włosi, Tatarzy, Żydzi, a nawet 4 tys. Polaków. Od dawna wszyscy obok siebie. Pojechałam i ja do Mariupola.
Mariupol. To nie było rosyjskie miasto
Jak cały wschód Ukrainy Mariupol był zdecydowanie rosyjskojęzyczny, co nie znaczy, że jest rosyjskim miastem. Ani że tylko Rosjanie tam żyją. Tak było historycznie. Rosja była blisko, w Rosji każdy miał znajomego, wujka, kuzyna.
Zresztą był czas, że Ukraina mówiła po rosyjsku chętniej niż po ukraińsku. Po pierwszym niepodległościowym wybuchu entuzjazmu do własnej ojczyzny gładko powrócono do rosyjskiego w domach i na ulicach. Tak było łatwiej. Po rosyjsku były książki, gazety, telewizja. Może opozycyjny 5 Kanał był dwujęzyczny, kto chciał i potrafił, mówił po ukraińsku.