Stwierdzenie, że świat wstrzyma oddech, byłoby może przesadą, ale poniedziałkowe przemówienie Władimira Putina na placu Czerwonym będzie śledzone z uwagą, a każde jego zdanie – przynajmniej w pierwszych godzinach po wygłoszeniu – analizowane pod kątem wpływu przesłania na trwającą od ponad 70 dni wojnę. W końcu to największa wojna, jaką Rosja prowadzi od zakończenia tej, którą upamiętnia dzisiejsza defilada, a za sprawą kremlowskiej propagandy i oficjalnego, choć idiotycznego uzasadnienia jest jakby kontynuacją Wielkiej Wojny Ojczyźnianej. Putin opisuje się jako pogromca faszyzmu, a okrucieństwa Rosjan sprawiły, że obserwujący te wydarzenia świat zastanawia się, czy rosyjski przywódca bardziej przypomina nowe wcielenie Stalina, czy może „Putlera”, reinkarnację oszalałego, osamotnionego i zdesperowanego wodza Trzeciej Rzeszy.
O repetycje z putinowskiej historii zadbają na Kremlu sami i zapewne wiele razy będzie nas skręcać z odrazy, jak bardzo zakłamana potrafi być obowiązująca wersja dziejów i ocena rzeczywistości. Również widok może nie być łatwo przyswajalny: w powietrzu ma się pojawić nowa formacja myśliwców ułożona w kształt litery „Z”. Choć zdjęcia z prób tego nie pokazały, na czołgach, wozach bojowych i wyrzutniach rakiet poza obowiązkową „gieorgijewską lentoczką” będzie i biała „zetka”, bez której trudno sobie dziś wyobrazić manifestację rosyjskiego imperializmu. Nie wiem jednak, czy propagandyści Putina wiedzą, co robią – memiczny, komiczno-tragiczny potencjał zdjęć sprzętu, który w Ukrainie tonie w błocie, płonie i eksploduje po trafieniu, a potem jest masowo wywożony traktorami, będzie olbrzymi.
Najgorsze, że obrazy z placu Czerwonego mogą przeplatać się ze zdjęciami z Mariupola i Chersonia, jak kiedyś z Sewastopola, o ile okupantom uda się tam w ogóle zorganizować jakiś pokazowy przejazd przez morze ruin. Ktokolwiek będzie to retransmitował, powinien uprzedzić widzów, że oglądają i słuchają tego na własne ryzyko.
Mimo to analiza słów Putina już za chwilę będzie obowiązkowa. Próby przygotowania światowej opinii publicznej na możliwe wersje przemówienia trwają od wielu dni, bo większość obserwatorów i analityków – w Rosji, Ukrainie i na Zachodzie – spodziewa się, że ten 9 maja okaże się punktem zwrotnym. Symbolika dnia, tradycja i kontekst największego świeckiego święta w putinowskiej Rosji, a przede wszystkim realia trwającej wojny w pełni uzasadniają takie oczekiwanie, nawet jeśli analityczny tok rozumowania koniec końców dochodzi do ściany: „nie wiemy, co siedzi w głowie Putina”. Rosyjski przywódca kilka razy zademonstrował, że nic sobie nie robi z logiki i racjonalności zachodnich wyznawców rozumu, podejmując działania z nimi sprzeczne. Narzędzia prognostyczne, jako tako sprawdzające się w Waszyngtonie czy Berlinie, w Moskwie najwyraźniej nie działają. Ale i to jest jakąś lekcją: margines założony na przewidywalną nieprzewidywalność i racjonalną nieracjonalność Putina musi być od tej pory szerszy i uwzględniać opcje uznawane za ekstrawagancję, jak np. użycie broni masowego rażenia.
Wartość rosyjskich deklaracji jest bliska zera i na to też trzeba brać poprawkę. Gdy Rosja zapewniała, że nie zaatakuje Ukrainy – czyniła ostatnie przygotowania do inwazji, kiedy zapewniała, że wycofuje się z Białorusi – dosyłała ostatnie elementy ugrupowania uderzeniowego, a gdy mówiła, że nie będzie szturmować Azowstalu – szturm trwał przez kilka ostatnich dni. Ale gdy ogłosiła odwrót spod Kijowa i Czernichowa, rzeczywiście się wycofała. Hybrydowe podejście Kremla do powagi i wiarygodności każe dziś zmienić zimnowojenny slogan i zamiast „ufać, ale sprawdzać”, „sprawdzić, zanim się zaufa”. Ale lider to lider, nawet jeśli stoi na czele imperium zbudowanego na kłamstwie, więc Putina będą słuchać wszyscy. Co powie, zanim zakończy mowę obowiązkowym „urra!”?
Czytaj też: Łuki, kleszcze i błoto. Jak Rosjanie utknęli w Donbasie
Pobieda
Dwie skrajne opcje to zakończenie działań zbrojnych przez ogłoszenie zwycięstwa czy realizacji celów albo eskalacja wojny, która zapewne wymagałaby ogłoszenia mobilizacji (powszechnej lub ograniczonej) oraz użycia słowa „wojna” zamiast „operacja specjalna” nie tylko w przemówieniu, ale i w wojskowej legislacji. Obie są problematyczne.
Hasło zwycięstwa powinno zawierać jakąś treść, a z tym nie jest dobrze. Wydarzenia ostatnich kilku dni wskazują, że Rosjanie chcieli dokonać likwidacji ostatniego bastionu oporu Ukraińców w Mariupolu, szturmując przekształcone w twierdzę zakłady Azowstal. Rosyjska determinacja wynika z faktu, że poza tym miastem nie bardzo mieli co „zdobyć”, bo nigdzie nie doprowadzili do punktu, w którym osiągnęli decydującą przewagę, a opór obrońców byłby jedynie symboliczny. Choć oczywiście w rosyjskich realiach Putin jest dysponentem „prawdy” i do niego należy ocena, co jest zwycięstwem. Już raz gratulował ministrowi obrony sukcesu w Mariupolu, więc może zrobić to ponownie w dowolnej chwili. Putin za wystarczające może więc np. uznać pokonanie Azowców. Pobieda byłaby to biedna w zderzeniu z poniesionymi stratami i kosztami. W zderzeniu z perspektywą jeszcze dłuższej i krwawszej wojny może jednak być najniższym realnym kosztem jej przerwania. Kwestia statusu zagarniętych terytoriów pozostałaby otwarta – do negocjacji pokojowych lub kolejnego etapu rozgrywki. Na dziś Putin mógłby się cieszyć z całym narodem, a nie martwić, co będzie dalej.
To byłaby jednak opcja optymistyczna i być może nie należy się do niej aż tak przywiązywać.
Czytaj też: Z Naddniestrza na Odessę? Rosji chyba kończą się pomysły
Wojna
Więcej analitycznego wysiłku pochłania skrajność przeciwna – eskalacja konfliktu do wymiarów powszechnej wojny, z wezwaniem całego narodu do pokonania Ukrainy, mobilizacją, a może nawet ogłoszeniem wojny z NATO. Putina może wciąż kusić realizacja planu maksimum, obejmującego obalenie władz w Kijowie, a tego obecnie dostępnymi siłami dokonać nie jest w stanie. Również o zajęciu i okupacji całej Ukrainy nie ma mowy. Pytanie, czy sam Donbas leży w zasięgu jego możliwości w obecnej sytuacji na polu walki. Dlatego niczym Stalin w listopadzie 1941 r. Putin może skierować wojska wprost z parady na linię frontu, a przemówienie zmienić w wezwanie do wojny powszechnej. Marszowy rytm pieśni „Święta wojna” nada upiorny ton. Wódz pośle naród na straceńczą misję. Tylko czy Rosjanie go posłuchają?
Jakie byłyby koszty społeczne, polityczne i gospodarcze mobilizacji? Czy nie oznaczałaby automatycznie rozpętania wojny z Zachodem i piekła na ziemi? Ryzyko takiego zagrania jest ogromne. Czy Putin przy całej swej nieracjonalności zachował resztki rozsądku? Musi sobie zdawać sprawę, że wielkiej wojny z resztą świata bez użycia broni jądrowej nie wygra, a z jej użyciem nie wygra jej nikt. NATO jest gotowe, jak dawno nie było, do przeciwstawienia się Rosji, Rosja jak nigdy wcześniej osłabiona i niegotowa na starcie z Zachodem. To samo dotyczy wsparcia dla Ukrainy. Gdyby Rosja zaczęła mobilizować wielkie armie, rzeka pomocy wojskowej dla Kijowa zmieniłaby się w wodospad. Wojna zastępcza stałaby się wojną wszystkich. 9 maja 2022 r. stałby się datą ważniejszą niż 24 lutego, choć nie wiadomo, na jak długo, bo wydarzenia, jakie nastąpiłyby potem, mogłyby przyćmić wszystko, o czym wcześniej pisano jako o najstraszniejszym dniu w historii świata.
Czytaj też: Po co Rosji wojska desantowe? Elitarne tylko z nazwy
Obrona
Trzecią opcją jest „zamrożenie” operacji. Zmiana taktyki polegająca na przejściu z ofensywy do obrony. Sprawę mogą wymusić, choć nie ułatwić, sami Ukraińcy. Od tygodnia atakują rosyjskie pozycje i linie zaopatrzenia na północ i wschód od Charkowa, najprawdopodobniej w celu obejścia i odcięcia głównego rosyjskiego zgrupowania pod Iziumem. Polityk z otoczenia Wołodymyra Zełenskiego Ołeksij Arestowycz zapowiadał podjęcie większej ofensywy w czerwcu, jak tylko armia otrzyma więcej zachodniego ciężkiego sprzętu. A zatem Putin może ogłosić, że Rosja będzie teraz tylko bronić zajętego już terytorium i zastrzega sobie prawo do odwetu, jeśli Ukraina podejmie kontratak na większą skalę. Posłużyć się może przy tym całą paletą znanych gróźb, z użyciem broni nuklearnej włącznie. Może nie poprzestać na straszeniu, bo w końcu wzmocnienie ukraińskiej armii i pomoc w naprowadzaniu ognia to zasługa Zachodu i NATO. Rosyjska obrona może więc oznaczać przesunięcie się jeszcze bliżej krawędzi nuklearnej konfrontacji, której Zachód nie chce.
Na polu walki przejście do obrony też może sprzyjać Rosjanom. Obrona, o ile korzysta ze stabilnej logistyki, rezerw osobowych i zapasów, jest bardziej efektywną formą prowadzenia wojny niż atak. Jeśli to Rosjanie będą się bronić na terytorium Ukrainy, ich położenie wobec atakujących w słusznej sprawie Ukraińców będzie korzystniejsze. Okopani pod Kijowem Rosjanie trwali na pozycjach wiele tygodni, zanim na Kremlu zapadła decyzja o wycofaniu. Jeśli w Donbasie nie dadzą się zamknąć w jakimś kotle i będą korzystać ze wsparcia z zajętych terenów, taka wojna pozycyjna może trwać wiele tygodni i miesięcy. A potem znowu przejść w bardziej intensywną fazę, w zależności od potrzeb politycznych Putina i możliwości armii, już po nowej fali poboru i rekrutacji „zawodowców” na kontraktach.
Taka ograniczona, regulowana wojna sprzyja Rosjanom w tym sensie, że może trwać naprawdę długo. Stanie „po wsze czasy” na straży bezpieczeństwa rosyjskojęzycznego Donbasu może dać Putinowi wygodny i akceptowalny dla Rosjan sposób zmniejszenia intensywności wojny, strat i wydatków, a przy tym przerzuci na Ukrainę odpowiedzialność za ewentualną eskalację. „My się bronimy, to oni atakują” – będzie trąbić kremlowska propaganda. A na Zachodzie znajdą się tacy, którzy będą namawiać Kijów, by już dał spokój i zakończył tę wojnę.
Czytaj też: Światowa narada w Ramstein. „Rosja nie może mieć żadnych szans”
Milczenie
Putin ma jeszcze wiele sposobów odniesienia się do wojny z Ukrainą w dniu pobiedy. Ale wobec rozbudzonych powszechnie oczekiwań, że „coś powie”, najbardziej perfidnym wyborem byłoby milczenie.
Rocznicowa mowa Putina może być tak sformułowana, że o bieżących wydarzeniach w Ukrainie nie będzie traktować wcale. Że będzie wyłącznie wykładem o historii w stylu znanym z poprzednich przemówień i artykułów wodza, ale nie da wprost żadnej wskazówki, co dalej z wojną. Taka sztuczka byłaby nie tylko ucieczką od odpowiedzialności, ale też nie lada uciechą, gdy później widziałby wijących się zachodnich ekspertów próbujących z półsłówek i przecinków, a także z „kremlinologii” ustawienia postaci na trybunie odcyfrować cokolwiek, co uzasadniałoby ich status znawców Rosji. Ominięcie tematu pozwoliłoby przejść do porządku nad niepowodzeniami i nie wyznaczać żadnego celu, który mógłby zostać zakwestionowany lub okazać się zbyt trudny do osiągnięcia. Niewypowiedziany przekaz byłby mniej więcej taki: operacja specjalna jest kontynuowana, wszystko przebiega zgodnie z planem, Rosja realizuje wszystkie swoje cele. Pytani o szczegóły rzecznicy Kremla odsyłaliby do komunikatów ministerstwa obrony.
Naród miałby poczucie, że sytuacja jest pod kontrolą, zwłaszcza jeśli na froncie chwilowo walki by przygasły i ginęło mniej żołnierzy. Zacisnąć zęby musieliby co bardziej wojowniczo nastawieni ideolodzy i propagandyści w rodzaju Sołowiowa, ale nie takie rzeczy już przełykali i nie zmieni to ich pełnego poparcia dla Putina. Gdy cały Zachód głowiłby się i analizował każdą sylabę przemówienia i każde zdjęcie z parady, Rosjanie mogliby się cieszyć niczym niezakłóconym, trwającym od 77 lat świętem zwycięstwa. Kto wie, czy to nie najlepsza opcja Putina.
Co może Rosjanom zepsuć świąteczny nastrój? Ukraińska niespodzianka. Jakiś kolejny kontratak nie wystarczy, to musiałoby być coś spektakularnego. W internecie huczy od plotek i domysłów, najbardziej zuchwałe dotyczą wysadzenia mostu nad Cieśniną Kerczeńską, zbudowanego przez Rosję po zajęciu Krymu. Wymagałoby to jednak tak poważnych przygotowań lub tak potężnej broni, że trudno obstawiać szanse powodzenia. Z drugiej strony nikt nie przypuszczał, że Ukraina kiedykolwiek zatopi rosyjski krążownik. Być może zresztą będzie dalszy ciąg morskich „przygód”, w piątek Ukraina najpewniej trafiła pociskiem Neptun fregatę. Atak okrętu nie zatopił, ale wywołał pożar i szkody, które mogą go wyłączyć ze służby na dłuższy czas. Cios militarny albo w infrastrukturę strategiczną Rosji byłby dojmującym wstydem i zapewne wywołał furię Putina.
Równie celne byłoby zaatakowanie rosyjskiej machiny propagandowej: ukraińska flaga gdzieś w kadrze transmisji, bezzałogowiec z żółto-niebieskim dymem nad placem Czerwonym, zakłócenie dźwięku lub obrazu telewizyjnego przez hakerów, cybernetycznych wojowników. „Sława Ukrainie!” zamiast putinowskiego „urra!” – to też byłby wyczyn na miarę odwetu XXI w.
Czytaj też: Żelazem i mięsem. Chaos i okrucieństwo rosyjskiej armii