W Donbasie bez większych zmian. Pod Iziumem Rosjanie podjęli kolejne próby ataku i trwał ciężki ostrzał, ale o włos nie zbliżyli się do Słowiańska. Ile tak można? Okazuje się, że można. Mają świetne tradycje. Przez wiele lat komuny ukrywano operację „Mars”, zwaną też operacją „Rżewsko-Syczewską”, jakby nigdy jej nie było. Pod Stalingradem ruszyła wówczas „operacja Uran”, którą dowodził marszałek Aleksander Wasilewski; na zachód od Moskwy marszałek Gieorgij Żukow pchnął do czołowego natarcia na umocnione niemieckie pozycje wojska Frontu Kalinińskiego i Zachodniego. Przez dwa miesiące nie udało mu się wypchnąć przeciwnika, za to zdołał stracić 215 tys. żołnierzy, 1847 czołgi, kilka tysięcy dział i moździerzy.
Marszałek Żukow dzień w dzień słał wojska do ataku na tym samym kierunku i codziennie zasypywał Niemców stertą trupów sowieckich żołnierzy. Nie odpuszczał też wiosną 1943 r. Aż do momentu, gdy siły niemieckie, cofające się spod Stalingradu aż pod Kursk i Charków, odsłoniły południowe skrzydło wojsk feldmarszałka Waltera Modela, który w związku z tym postanowił zająć dogodniejszą pozycję, by wyrównać linię frontu. I obyło się bez krwawych natarć Robotniczo-Chłopskiej Armii Czerwonej. W sumie ponad ćwierć miliona żołnierzy położyło pod Rżewem i Syczewką głowy tylko po to, by Niemcy cofnęli się z zupełnie innego powodu.
Wygląda na to, że metoda codziennych ataków w tym samym miejscu przez kolejne miesiące to utarta tradycja wojsk sowieckich, a dziś rosyjskich. Nikt nie patrzy na ponoszone przy tym straty, w końcu giną ludzie zajmujący się poza tym plądrowaniem okolicy i gwałceniem ukraińskich kobiet. Nawet dowódcy nie mają do nich szacunku.