Debata zakończyła się chwilę po 19 i przebiegała zgodnie z przewidywaniami w bardzo nerwowej atmosferze. Głównym powodem jej przeprowadzenia była ubiegłotygodniowa decyzja Komisji Europejskiej o warunkowym odblokowaniu dla Polski przepływu środków w ramach Funduszu Odbudowy. Dotychczas Bruksela odmawiała wypłaty 23,9 mld euro bezpośrednich dotacji i dalszych kredytów na kwotę 11,5 mld euro z powodu łamania przez rząd PiS zasady praworządności. Pieniądze utknęły, dopóki władze nie zdecydowały się na likwidację kontrowersyjnej Izby Dyscyplinarnej Sądu Najwyższego. Ostatecznie KE i Zjednoczona Prawica osiągnęły porozumienie, choć nie jest bezwarunkowe. Aby dostać pieniądze, polski rząd musi przejść punkty weryfikacyjne, tzw. kamienie milowe – Bruksela ma monitorować, czy procedury naprawcze m.in. w sądownictwie są rzeczywiście wprowadzane w życie.
Jerzy Baczyński: Między kompromisem a kompromitacją
Ani jedno euro dla Polski. Zero, null
Nie wszystkim na unijnym forum ta decyzja się podoba. Krytyczni są zwłaszcza liberałowie z Renew Europe, którzy w Parlamencie Europejskim zastąpili frakcję ALDE i wywodzą się głównie ze środowisk skupionych wokół Emmanuela Macrona. Ich zdaniem przekazanie, nawet warunkowe, pieniędzy Polsce to napędzanie władzy populistycznego rządu, który fundusze wyda zapewne niezgodnie z przeznaczeniem. W czasie debaty kilkakrotnie, nie tylko z ust liberałów, padło nawet określenie „rząd autorytarny”, co wywołało gniew i oburzenie u europosłów Zjednoczonej Prawicy. Grupa Renew Europe, rękami holenderskiej deputowanej Sophie in ′t Veld, Belga Guya Verhofstadta i Hiszpana Luisa Garicano, złożyła wniosek o wotum nieufności dla Ursuli von der Leyen, zarzucając jej zdradę europejskich ideałów i wartości.
W czasie debaty niejednokrotnie emocje przeważały nad merytorycznymi argumentami, a PE w kwestii polskiego KPO dzieli się z grubsza na trzy części. W pierwszej są liberałowie, niektórzy socjaliści i zieloni, dla których odblokowanie funduszy dla Polski to autostrada do dalszego demontażu liberalnej demokracji. Z ust europarlamentarzystów reprezentujących frakcje lewicowe najczęściej padały słowa o „konieczności patrzenia na ręce” Zjednoczonej Prawicy i zasadzie ograniczonego zaufania. Hiszpanka Iratxe García Pérez z frakcji Socjalistów i Demokratów zapewniła nawet, że dopilnuje, by „ani jedno euro nie trafiło do Polski na złe cele”.
Drugą grupę reprezentowali konserwatyści. Niemiecki eurodeputowany Nicolaus Fest z AfD, znany z tego, że na grupowym czacie swojej frakcji – Tożsamości i Demokracji – wyrażał radość po śmierci byłego szefa PE Davida Sassolego, jako pierwszy stanął w obronie polskiego rządu. Mówił, że skandalem jest kwestionowanie prawa Warszawy do środków w obliczu gigantycznego zaangażowania i pomocy dla Ukrainy w wojnie z Rosją.
Prawdziwy spektakl rozpoczął się jednak dwie minuty później, gdy na mównicę wyszedł Ryszard Legutko, były minister edukacji w rządzie Jarosława Kaczyńskiego. Rozpoczął od stwierdzenia, że „organizowanie absurdalnych debat jest specjalnością tego parlamentu”. Dodał, że dyskusja jest „niegodziwa”. Podważył też sens wypowiedzi swoich przedmówców: „Wy o Polsce nic nie wiecie. Nie macie zielonego pojęcia, zero, null”, za co zebrał oklaski z części sali. Bliżej niesprecyzowaną grupę, do której mówił, oskarżył o „zero wiedzy, ignorancję, ideologiczne nabzdyczenie”. I przekonywał, że w Polsce jest „tysiąc razy więcej wolności niż w Hiszpanii”, która ma teraz „obrzydliwy” rząd. Wystąpienie kończył słowami o obowiązującej w Unii „tyranii jednej grupy”, która używa „praworządności jako pałki na przeciwnika”. Legutko schodził z mównicy, przestrzegając: „Siejecie wiatr, szykujcie się na burzę”.
Czytaj też: Pretekst uchwalony, ręka rękę umyła
Fidesz broni Warszawy
W podobnym tonie wypowiadał się niezrzeszony reprezentant węgierskiego Fideszu Balazs Hidveghi. Lewicy zarzucał wojnę ideologiczną, niepotrzebną w bieżącej sytuacji geopolitycznej. U Węgra pojawiła się retoryka, którą potem powtarzali inni prawicowcy, również polscy: Zjednoczonej Prawicy należy dać zielone światło na wydatkowanie pieniędzy z UE, bo osłabianie Polski w chwili, gdy angażuje się w pomoc Ukrainie, jest realizacją celów Putina. Z wypowiedzi niektórych deputowanych można było niemal wywnioskować, że to Polacy, a nie Ukraińcy, osobiście biją się teraz z Rosjanami w Donbasie. Hidveghi podkreślał, że Warszawie pieniądze się należą chociażby z racji przyjęcia milionów uchodźców. Na koniec powiedział po polsku: „Polska jest silnym, zdrowym, demokratycznym państwem. Powinna niezwłocznie otrzymać wszystkie fundusze, które jej przysługują”.
W trzeciej, najbardziej umiarkowanej grupie sytuuje się Europejska Partia Ludowa (tu PO). Andrzej Halicki, który na mównicę wszedł niedługo po Legutce, mówił, że parlament „sam oceni, kto kłamie i jest arogancki”. Zarzucał Mateuszowi Morawieckiemu, że przez opieszałość jego rządu Polska straciła rok i 5 mld euro zaliczki z Funduszu Odbudowy, bo już 12 miesięcy temu składał obietnice naprawcze, które dopiero teraz zaczyna realizować.
Niemniej Halicki i jemu podobni politycy byli wdzięczni KE za odblokowanie KPO. Sam stwierdził, że „potrzebne są takie dokumenty jak ten, który Ursula von der Leyen przedstawiła w Warszawie”, natomiast „kto teraz atakuje Komisję, osłabia Europę”. Mówił ponadto, że występuje „jako przedstawiciel polskiego społeczeństwa”.
Czytaj też: Pieniądze i sprawiedliwość. Jak się ziobryści targują z PiS
Czy Unia Polsce odpuści?
W drugiej części debaty znów doszło do ostrej wymiany zdań. Na mównicy stała Niemka Katarina Barley z Socjalistów i Demokratów. O uruchomieniu wypłat z KPO wypowiadała się krytycznie, zauważając, że nadal są w Polsce sędziowie, którzy kwestionują nadrzędność prawa UE nad krajowym. Jej wystąpienie pytaniem przerwał Dominik Tarczyński z PiS, domagając się w bardzo agresywnym tonie przeprosin za rzekome słowa Barley o planach „zagłodzenia Polski” poprzez blokadę KPO. Argumentował, że wypowiedzi te uraziły „Polaków i Żydów” głodzonych przez Niemców w czasie wojny. Barley cierpliwie tłumaczyła, że nigdy z jej ust takie słowa nie padły; odnosiła się do korupcji na Węgrzech, a nie sytuacji w Polsce.
Drugie pytanie zadał jej Bogdan Rzońca (PiS). Zabrzmiało lekko kuriozalnie, stwierdził bowiem, że „ataki na Polskę służą w tej chwili Putinowi”, który się cieszy, że „Polska jest osłabiana”. Zauważał, że nasz kraj jest aktywny na wschodniej flance i w NATO. Barley odpowiedziała, że „ma wielki szacunek dla Polaków, ale rząd PiS niszczy sądownictwo od lat, choć można to zmienić w każdej chwili”, dając do zrozumienia, że polityka Zjednoczonej Prawicy jest odwracalna.
Róża Thun apelowała do Ursuli von der Leyen, by „nie była zbyt tolerancyjna wobec reżimów autorytarnych”. Sylwia Spurek wymieniła z kolei m.in. sędziego Igora Tuleyę, Elżbietę Podleśną i Barta Staszewskiego – osoby, które walczą o praworządność i prawa człowieka i w tej walce liczyły na Unię. Ta jednak „skapitulowała, przegrała z Kaczyńskim, Orbánem i innymi populistami”. Łukasz Kohut z Socjalistów i Demokratów prosił o kontrolę, bo Zjednoczonej Prawicy „nie wolno ufać”, a Beata Kempa groziła, co ciekawe, polskiej opozycji, że zostanie w następnych wyborach „ukarana przez naród”.
Polska znów była w centrum uwagi unijnego świata z mało chwalebnych powodów. Po raz kolejny można było się przekonać, że kwestia praworządności i stanowisko rządu Morawieckiego w tej sprawie polaryzuje. Niestety debatę wokół tych tematów najbardziej utrudniają sami europosłowie PiS. Wyzywając i obrażając innych w sali plenarnej, wzmacniają wizerunek Polski jako oblężonej twierdzy, która ma monopol na prawdę i moralną wyższość. To autostrada do izolacji Warszawy na arenie międzynarodowej i nie ma nic wspólnego z polityką zagraniczną ani polską racją stanu.
Czytaj też: Drugie wejście Dudy. Czy prezydent znów uratuje prezesa?