Najpierw doprecyzujmy, jak wygląda stan prawny w kwestii aborcji w Ameryce. W piątek 24 czerwca, zgodnie z przewidywaniami opinii publicznej i wyciekiem sprzed kilku tygodni, zdominowany przez konserwatystów Sąd Najwyższy uchylił przełomowy wyrok w sprawie Roe v. Wade z 1973 r. Wbrew krążącym po internecie uproszczeniom nie oznacza to – przynajmniej na razie – zakazu aborcji na terytorium USA. Ale zdejmuje z możliwości przerwania ciąży rangę prawa chronionego przez konstytucję.
Dotychczas każdy z 50 stanów miał obowiązek zapewnić swoim mieszkankom jakąś formę dostępu do zabiegu. Wiele z nich i tak ograniczało to prawo do minimum, wprowadzając np. restrykcje co do liczby klinik, prowadząc kontrole w aptekach, usuwając programy edukacji seksualnej ze szkół, zakazując rozdawania ulotek o aborcji farmakologicznej itd. Nigdzie jednak, przynajmniej teoretycznie, tej możliwości zabraknąć nie mogło.
Czytaj też: Do czego prowadzi nadużywanie klauzuli sumienia?
Aborcja. Ameryka dzieli się na zawsze
Decyzja SN zdejmuje z władz stanowych ten obowiązek. Innymi słowy, kwestie aborcyjne, podobnie jak duża część oświaty, regulacje dotyczące ruchu drogowego czy dostępu do marihuany, zeszły z poziomu federalnego na stanowy. Czyli każdy stan może teraz dowolnie podejść do tematu.
W praktyce kraj w piątek podzielił się na pół. Liberalne stany, jak Kalifornia, Nowy Jork, Nevada czy Oregon, nie tylko utrzymują aborcję, ale też oferują dostęp do niej kobietom z innych części USA.