Tylko w pierwszej połowie tego roku w Amazonii spłonął zalesiony obszar o powierzchni 4 tys. km kw. To osiem razy tyle co administracyjny teren Warszawy i pięć razy tyle co Nowy Jork. Ale statystyki, choć przerażające, nie oddają skali problemu. Czytelnikowi ciężko sobie wyobrazić taki ogrom przestrzeni, nawet w porównaniu z obszarem, z którym miewa styczność. Znacznie więcej o rozmiarach tragedii, która rozgrywa się właśnie w amazońskiej dżungli, mówi fakt, że pożary zabrały już o 10 proc. więcej terenu niż w analogicznym okresie rok wcześniej. I najwięcej od 2015 r., kiedy INPE, brazylijska agencja badań kosmicznych, zaczęła zbierać dane w tym formacie.
Czytaj też: Amazonia traci odporność. Światu grozi kaskada zmian
Trendy z ostatnich lat wskazują też, że najgorsze dopiero nadejdzie. Pożary nasilają się na przełomie lipca i sierpnia, wtedy rozpoczyna się okres wypalania lasów tropikalnych przez farmerów. W poprzednim stuleciu miało to związek z tradycją, towarzyszyły temu lokalne wydarzenia kulturalne, ale dzisiaj tego pretekstu chwytają się przede wszystkim wielkopowierzchniowi hodowcy bydła i koncerny wydobywcze. Nadal o wypalaniu Amazonii jako elemencie brazylijskiej tożsamości narodowej mówi też prezydent Jair Bolsonaro, który każdy apel zagranicy o ochronę przyrody odbiera jako ingerencję w politykę wewnętrzną kraju i zamach na brazylijską rację stanu. Ekologów i aktywistów oskarża zaś o marksizm kulturowy i zachodni imperializm.
Pożary w Amazonii i na wybrzeżu USA
W walce z pożarami nie pomaga też