Świat

Czy to realna groźba? Proste pytania o wojnę atomową

Wybuch atomowy w atolu Mulroa w Polinezji Francuskiej, 1975 r. Wybuch atomowy w atolu Mulroa w Polinezji Francuskiej, 1975 r. Jean Gaumy / Magnum Photos / Forum
Od początku wojny w Ukrainie największą wagę mają dwa pytania: czy się ona rozszerzy na innych uczestników oraz czy zostanie w niej użyta broń atomowa.

Wynikają one z totalnego charakteru i obrazu tego starcia – ruchów dużych jednostek wojskowych, ustanowienia frontów, dokonywania ostrzałów miast oraz niszczenia celów cywilnych. Mamy też poczucie moralnej jednoznaczności – sprawa ukraińska jest bezwzględnie szlachetna, sprawa rosyjska totalnie zła i nieuzasadniona. Charakter napaści Rosji na Ukrainę każe więc poszukiwać analogii z II wojną światową. Szuka się również analogii z I wojną, bo czasami walki w Donbasie przypominają wojnę pozycyjną, z wielką ilością artylerii i statycznymi liniami kontaktu wojsk.

Porównania do wielkich wojen XX w. powodują obawy o powrót tamtej historii, o wciąganie w wojnę kolejnych uczestników, o zagrożenie powszechnością konfliktu. Nie umiemy przestać obawiać się, że wojna rozszerzy się na Polskę, na Finlandię, na Mołdawię i inne tereny, które logika wojny powszechnej wciągnie w swój wir. Wiele państw razi przy tym pojęcie dyplomacji, samego pomysłu na to, że wojna mogłaby zostać przynajmniej na tym etapie zakończona jakimś zgniłym porozumieniem. Dominuje poczucie, że wojna rosyjsko-ukraińska rozstrzygnie się na polu bitwy.

Czytaj też: Dlaczego Rosjanie popierają Putina i wciąż chwalą Stalina

„Chcecie wojny totalnej?”

Prezydent Władimir Putin uważa ponadto, że konflikt zbrojny Rosji z Ukrainą jest w istocie konfliktem Rosji z Zachodem. Szuka w ten sposób usprawiedliwienia dla swojej niemoralnej, bezsensownej i okrutnej agresji. Zachód, Stany Zjednoczone przede wszystkim, oczywiście nie akceptują narzucanej im przez niego roli.

Zachód jednak zdecydował się na szerokie wsparcie polityczne, finansowe, a przede wszystkim wojskowe dla Ukrainy. Zachodni przywódcy zarzekają się, że ich wojska nie podejmą walki po stronie Ukrainy. Jednak Rosjanie słusznie uznają, że ukraińskie sukcesy w likwidowaniu rosyjskich generałów, okrętów, punktów dowodzenia i zaopatrzenia możliwe są dzięki zachodniemu sprzętowi i „oczom na niebie”, czyli satelitom. Na Zachodzie kibicujemy wręcz bohaterskim Ukraińcom, akceptując, że ich heroizm wzmacniają czołgi, haubice i rakiety wysyłane coraz szerszym strumieniem z Zachodu.

Jest to więc konflikt totalny, grożący rozszerzeniem i przypominający poprzednie wojny, łącznie z tą zimną między ZSRR a USA. Możliwość użycia broni atomowej w tym konflikcie sama zatem się narzuca wyobraźni. Scena pod uderzenie atomowe wydaje nam się przygotowana.

Do niedawna możliwość użycia tej broni była sferą retoryki, ostrzeżeń, gróźb i szantażu. Rosjanie, z Putinem na czele, uruchomili ją przed napaścią, zadowoleni z własnej mocy i pozornej bezkarności. 21 lutego Putin podkreślał, że „Zachód wie”, iż Rosja jest mocarstwem atomowym. Kilka dni po napaści teatralnie wezwał swoich generałów i przed kamerami kazał im „podnieść gotowość sił strategicznych”, choć oznaczało to tylko rotację samolotów strategicznych i przerwanie urlopów ich załóg.

Przez następne miesiące jego ministrowie na przemian przypominali, że Rosja jest mocarstwem atomowym, i uspokajali, że Rosja nie ma powodów do użycia tej broni, bo „cele operacji specjalnej” można zrealizować dostępnymi siłami konwencjonalnymi.

Szok, jakim było odrzucenie Rosjan spod Charkowa, oraz uświadomienie sobie, że po stronie Ukrainy leży inicjatywa, a po stronie Rosji chaos i dezorganizacja, kazały Putinowi wystąpić ponownie z groźbami atomowymi. Kłamliwie ogłosił, że Zachód grozi Rosji bronią atomową i namawia Ukraińców do ostrzałów elektrowni atomowej w Zaporożu. Stwierdził, że Rosja ma potężne i „różne środki rażenia”, których użyje, jeśli integralność terytorialna zostanie zagrożona. I dodał, że „to nie blef”.

Kiedy Putin uważał, że wygrywa w Ukrainie, jego groźby były rytualne i takoż były przyjmowane na Zachodzie – ze spokojem i bez odpowiedzi. Obawy rozpoczęły się wtedy, kiedy uznano mobilizację i tzw. referenda za sygnał, że Putin zrozumiał, iż kończą mu się opcje. A jeśli mobilizacja nie zadziała? A jeśli oddziały rosyjskie pójdą w rozsypkę? A jeśli grozi mu pucz pałacowy? A jeśli zwyciężający Ukraińcy ruszą po Krym, podstawę mitu „Putina jednoczyciela ziem ruskich”, który daje mu władzę, a wraz z władzą osobiste bezpieczeństwo? Co go wówczas powstrzyma przed rozpętaniem wojny totalnej, atomowej?

Czytaj też: Cicha branka, czyli jak werbuje Rosja. Nikt się nie pali

Zimna wojna, zimna analiza

Cała nasza wiedza o perspektywach użycia sił nuklearnych pochodzi z czasów zimnej wojny. Była ona zimna dlatego, że opierała się na zrozumieniu, że wojna nuklearna będzie dotkliwa albo nawet całkowicie niszcząca dla każdego. Kilka epizodów, kiedy omal do niej nie doszło – kryzys kubański w 1962 r. czy niesławne ćwiczenia Able Archer w 1983 r., kiedy Amerykanie myśleli, że Rosjanie myślą, że zaczęła się wojna atomowa – są podstawą strategii użycia broni nuklearnej. Skodyfikowano je wokół pojęcia „odstraszania”. Czyli ogłoszenia przeciwnikom: „wiedzcie, że wasz atak spotka się z naszym kontratakiem i mamy tyle rakiet, by kontratakować wiele razy”.

Od dwóch dekad uważa się jednak, że dzięki postępowi technologicznemu zarówno Rosja, jak i USA wyprodukowały miniaturowe ładunki, którym nadano lekko brzmiącą nazwę „taktycznej broni atomowej”. To oczywiście publicystyczna zmyłka, bo jej użycie nigdy nie będzie taktyczne, tylko zmieni historię świata. Do tej zmyłki dodano równie publicystyczną frazę „eskalacja do deeskalacji”, czyli groźbę użycia „taktycznej” broni w sytuacji, kiedy po prostu chce się zmusić jakiekolwiek państwo, nawet nienuklearne, do zaniechania wrogich zamiarów. Na przykład wystrzeliwując nuklearny pocisk artyleryjski albo kładąc minę nuklearną, która zahamuje marsz wrogich wojsk. Po takim wybuchu mogą pójść kolejne, większe kilotonaże.

Te publicystyczne sformułowania przesłoniły faktyczną rolę broni nuklearnej, czyli odstraszanie przeciwników nuklearnych. Doktryny wszystkich państw atomowych mówią wyłącznie o warunkach jej użycia w sytuacji, kiedy zostanie się zaatakowanym bronią nuklearną. Rosjanie stwierdzają: użyjemy tej broni, jeśli zauważymy przygotowania do ataku nuklearnego albo zagrożone będzie istnienie państwa rosyjskiego. Amerykanie mają lustrzaną doktrynę, a równowaga gwarantowana jest przez niemal równą liczbę głowic (Amerykanie mają ich ok. 5,5 tys., Rosja 5,9 tys.), jak i porozumienia nuklearne, sumiennie odnawiane co kilka lat.

Choć oba mocarstwa przestały się posługiwać sformułowaniem „nie zaatakujemy pierwsi”, to nie wpisały w swoje doktryny agresji nuklearnej. Użycie tej broni nigdy nie będzie bezkarne. Skala ofiar, jakie może przynieść, czy przypadkowość wiatrów niosących skażenie atomowe skutecznie powstrzymywały mocarstwa atomowe przez ostatnich 70 lat. Nie bez znaczenia jest, że jeśli raz się jej użyje, to mniejsze państwa chętniej będą ją nabywać, co skończy się szachowaniem wielkich mocarstw.

Każda konfrontacja lub wojna w jakiej dziewięć istniejących mocarstw atomowych wzięło udział po 1945 r. – w Korei, w Wietnamie, w Afganistanie, w Iraku, w Palestynie, w Kaszmirze, w Suezie, w Algierii, w Afganistanie ponownie i w Iraku, na półwyspie koreańskim czy na Tajwanie – mogły zawierać uderzenie atomowe. A jednak się ono nie wydarzyło. Magia posiadania i nieużywania broni atomowej, a może dojrzałość i odpowiedzialność państw je posiadających?

Nie da się tego racjonalnie wyjaśnić, ale za żadnym razem przywódcy atomowi, nawet ryzykując własne bezpieczeństwo lub klęskę swoich strategii wojen konwencjonalnych, nie zdecydowali się jej użyć. Zabraniały doktryny, potępienie świata, no i w sumie niewielka przydatność militarna tej broni – jak zajmować bowiem teren skażony jej użyciem? Jak ochronić własnych żołnierzy przed opadem radioaktywnym?

Gen. Różański: Rosjanie dali się złapać w półwykroku. Jak mogą zareagować?

Jak pokochałem bombę i przestałem się martwić

Oczywiście, powie ktoś, ale przecież taki szaleniec i zbrodniarz jak Putin może bomby użyć po raz pierwszy, pal sześć doktryny i konsekwencje. Ukraina jest bezbronna wobec takiej broni, a i nie jest pewne, jaka byłaby odpowiedź amerykańska. Czy Biden zaryzykowałby wojnę atomową? Zniszczenie Los Angeles, by ocalić Kijów? Albo może zdecydowałby się tylko na wymianę uderzeń ostrzegawczych. Rosjanie wysadzą coś na Morzu Czarnym, a Amerykanie na Morzu Białym? Kto ustąpi, kto się podda, a kto pójdzie na całość? Nie sposób uciec od obrazów wojny atomowej znanych z wielkiej kultury obrazowej XX w., jak choćby słynnego filmu Stanleya Kubricka o szalonym doktorze Strangelove, który bombę pokochał i przestał się martwić.

Mieszanka fantazji filmowej i pamięci o Hiroszimie czynią rozważania o przyszłości mało satysfakcjonującymi. Możliwości wojny atomowej nie poddaje się też realistycznym analizom, bo koniec końców, mimo strategii, mimo namysłu, przywódca atomowy stoi sam na sam ze swoją decyzją. Owszem, scenariusze użycia broni atomowej istnieją i są najpilniej strzeżonymi tajemnicami tych mocarstw. Owszem, prezydenci USA i Rosji są otoczeni „bezpiecznikami”, czyli systemami chroniącymi przed przypadkowym albo niewłaściwym atakiem. Ma to rodzić pewnego rodzaju spokój, że ta najpotężniejsza broń świata jest jednak w racjonalnych i świadomych rękach. I że w istocie ochroni ona przed błędną oceną rzeczywistości również szaleńca u steru mocarstwa.

Jednak zawsze na końcu jest gra nerwów, gra wywiadów i gra satelitów obserwujących zamknięte albo otwierające się silosy z rakietami balistycznymi.

No i gra dyplomacji, tego niehonorowego narzędzia, które każe szukać ustępstw nawet w sytuacji, kiedy wydaje się, że wspaniałe zwycięstwo, czy to Ukraińców, czy Rosjan, czai się tuż-tuż. Tyle że zwycięstwo jednych albo drugich nigdy nie będzie pełnym i ostatnim, bo Rosja zawsze ma przewagę nuklearną. A Ameryka powinność mocarstwową wobec Ukrainy i innych sojuszników. No i chyba wszyscy chcą jakoś przetrwać, prawda?

Czytaj też: Kreml płaci miliony, by rozsadzić Zachód od środka. Jak to działa?

Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Kultura

Czytamy i oceniamy nowego Wiedźmina. A Sapkowski pióra nie odkłada. „Pisanie trwa nieprzerwanie”

Andrzej Sapkowski nie odkładał pióra i po dekadzie wydawniczego milczenia publikuje nową powieść o wiedźminie Geralcie. Zapowiada też, że „Rozdroże kruków” to nie jest jego ostatnie słowo.

Marcin Zwierzchowski
26.11.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną