Mobilizacja będzie ciosem w rosyjską prowincję. Dziennikarskie i obywatelskie próby oszacowania, kto i skąd jest wzywany, pokazują, że ciężar powołań nie rozkłada się równomiernie. Armia chce nie tylko przedstawicieli mniejszości narodowych, którzy – zgłaszając się dobrowolnie – w dużej części zasilali szeregi oddziałów bijących się w Ukrainie od lutego. Teraz wojsko wzywa etnicznych Rosjan, także z europejskiej części kraju, przy czym jeśli łowi na prowincji, to nie w stolicach czy głównych miastach, ale w możliwie najmniejszych.
Powód takich ograniczeń łatwo odgadnąć. Ludzie w mniejszych ośrodkach, zwłaszcza po wsiach, zajęci są stawianiem czoła codzienności. Nie ma tam też zbyt wielu działaczy, którzy pomogliby obywatelom upomnieć się o ich prawa albo nagłośnić związane z mobilizacją niesprawiedliwości. Jest nadzieja, że ewentualne protesty będą bardziej rachityczne albo nie będzie ich wcale.
Czytaj też: Cicha branka, czyli jak werbuje Rosja. Nikt się nie pali
Rosyjska wieś bez mężczyzn
Według dziennika „Nowaja Gazieta Jewropa”, dziś mającego tylko internetową odsłonę, stopień mobilizacji w zależności od regionu waha się od 0,3 do ponad 3 proc. mężczyzn między 18. i 50. rokiem życia. Wszystkich ich jest 25 mln, obecna, tzw. częściowa mobilizacja ma dostarczyć 300 tys. osób, ale będzie jeszcze więcej, minister obrony Siergiej Szojgu wygadał się, że docelowo ma być ponad milion. W każdym razie obecne różnice między regionami są okołodziesięciokrotne. Oszczędza się metropolie Moskwy i Petersburga, stamtąd na front pojedzie od 0,3 do 0,6 proc. mężczyzn mogących być objętych branką. To niewiele w porównaniu z ponad 3 proc. Buriacji. Niewiele mniejsze obciążenie czeka Sewastopol z okupowanego Krymu, region riazański, Kaliningrad, Jakucję, Kałmucję, Kraj Nadmorski z wybrzeża Pacyfiku.
Akcja wezwań nie idzie równomiernie także w obrębie regionów; są wsie w Jakucji, skąd zabrano wszystkich nadających się mężczyzn, np. 47 z miejscowości mającej 300 mieszkańców. Pytanie, jak społeczności pozbawione pewnej części mężczyzn poradzą sobie w najbliższej przyszłości, np. podczas nadchodzącej szybko zimy, w warunkach skrajnych mrozów i śladowej gęstości zaludnienia.
Rosja i bez wojny miała poważne kłopoty z opanowaniem swojej przestrzeni, teraz nie słychać zapewnień państwa, że będzie pomagać. Zresztą różnie może być z wiarą w te obietnice, jeśli widzi się relacje powołanych, pokazujące pospolite ruszenie skrzyknięte na dość niskim poziomie organizacyjnym. Żołnierze przez armię wyposażani są w mundury, broń (w różnym stanie) oraz ikony. O śpiwory, karimaty, środki opatrunkowe, porządne buty, bieliznę i wszystko, co na froncie się przyda, muszą zadbać sami. A zaraz będzie naprawdę zimno, mokro i błotniście. Bez dobrego sprzętu trudno będzie przetrwać w polowych warunkach przy takiej aurze.
Thomas Piketty: To jest wojna imperialna z poprzedniej epoki
Pierwsza fala mobilizacji
Zdaje się, że pierwszy zapał do protestów przeciw mobilizacji przygasł. Także ten najbardziej widoczny w Dagestanie (i w północnokaukaskiej Kabardo-Bałkarii), gdzie dochodziło do bójek z funkcjonariuszami sił porządkowych i obsobaczania personelu prowadzącego werbunek. Bilans pierwszej fali niezadowolenia to dziesiątki podpalonych komend uzupełnień, zatrzymanie ponad 2 tys. manifestantów, setki tysięcy mężczyzn zbiegłych za granicę, iluś kandydatów na bohaterów ukrywających się po lasach i coraz większe wrażenie, że państwo rosyjskie bierze od obywateli za dużo. Coraz bardziej niezadowoleni są Buriaci, Jakuci i Kałmucy, bliscy poległych pod nazwiskiem opowiadają o rozmiarach cierpienia. Za mniejszymi narodami Rosji, spokrewnionymi z Mongołami, wstawił się były prezydent Mongolii, która też stała się celem ucieczek przed rosyjskim wojskiem.
Przed mobilizacją o zapale do walki decydowały pieniądze, a Putin za wojnę w Ukrainie płaci bardzo dobrze. Zaciągali się więc chętnie mieszkańcy najbiedniejszych regionów, często przedstawiciele mniejszości etnicznych. Przede wszystkim z okolic pozbawionych przemysłu czy pól naftowych, znacznie biedniejszych od miast i pozostających lata świetlne od stylu życia i poborów Moskwy czy Petersburga.
W Rosji jest 160 grup etnicznych, stanowią piątą część 145-milionowego społeczeństwa. W Ukrainie przedstawiciele innych grup giną w proporcjach większych niż etniczni Rosjanie. Do początku września dziennikarzom rosyjskiego serwisu BBC udało się potwierdzić, że np. z Dagestanu, Buriacji i Kraju Krasnodarskiego pochodziło po 200 zabitych na wojnie, w Moskwie – gdzie mieszka dziesiąta część rosyjskiej populacji – tylko 15. Oczywiście nie są to wszystkie wojenne zgony, ale każdy jest potwierdzony, najczęściej grobem znalezionym na cmentarzu, co pokazuje, jak układa się trend.
Czytaj też: Skąd to nagłe orędzie Putina? Ucieka do przodu
Żołnierze kiedyś z frontu wrócą
Przy czym częściowa mobilizacja potoczy się falami, nie wszyscy zostali powołani od razu, więc jeszcze nie raz wrócą obrazki prymitywizmu, z jakim w jednostkach i w drodze do nich zetknęli się poborowi. No i na tym ich relacje się nie skończą, będzie front, na który pierwsi zmobilizowani już trafili, mimo że nie przeszli żadnych dodatkowych szkoleń. Kreml świetnie zdaje sobie sprawę ze skali niezadowolenia. Pewnie po to Margarita Simonian, szefowa stacji telewizyjnej RT i gwiazda putinowskiej propagandy, tak otwarcie krytykuje wystawienie wezwań tym, którzy z powodów zdrowotnych się nie nadają. To dozwolony poziom krytyki, ta spada bezpośrednio na lokalne szczeble władzy. Gubernatorzy muszą się tłumaczyć z popełnionych błędów, i to raczej technicznej, doraźnej natury. Kajają się, że nie udało im się wykonać jak najbardziej słusznej i w pełni uzasadnionej decyzji kierownictwa.
Skoro mobilizacja już tak zdenerwowała poddanych putinizmu, to następna trudność czeka go, gdy powołani zaczną ginąć i odnosić ciężkie obrażenia, a ich śmierć i rany nie przełożą się na zauważalne sukcesy militarne. Wtedy Rosja wejdzie na trajektorię, którą wcześniej przeszły m.in. mocarstwa kolonialne, wpadające w ciężki kryzys albo wręcz upadające po wojnach, niezależnie od tego, czy zwycięskich, czy zakończonych porażką. Żołnierze kiedyś wrócą z frontu, opowiedzą krewnym i sąsiadom o swoich doświadczeniach i pewnie nie będą to laurki wystawione wielkiej Rosji. A wtedy w domach zaczną się rozterki, czy nie przyszła pora na wynegocjowanie nowego kontraktu społecznego z Kremlem.
Czytaj też: Car jest sam. „Po Putinie nikt by nie płakał, jego otoczeniu też by ulżyło”