Te wybory są uznawane za najważniejsze w najnowszej historii Brazylii, bo ich stawką była nie tylko prezydentura, ale i przyszłość ustroju. Ubiegający się o reelekcję Jair Bolsonaro, prawicowy autokrata nazywany „Trumpem tropików”, od miesięcy zapowiadał, że w przypadku porażki odmówi uznania wyników. Konsekwentnie osłabiał zaufanie do wyborczych instytucji, podważając sens demokracji deliberatywnej. Luiza Inacia Lulę da Silva dyskredytował, szantażował i straszył służbami. Swoich zwolenników namawiał do agresji i zbrojnej walki.
Domosławski: Wybory w Brazylii mają znaczenie dla całego świata
Lula da Silva wygrywa. Ale to nie koniec
Przed drugą turą sondaże dawały Luli niewielką przewagę. Agregator badań opinii publicznej przygotowany przez amerykańską firmę doradczą Hxagon wróżył 47 proc. dla kandydata lewicy i 45 proc. dla Bolsonaro. Szanse na zwycięstwo tego pierwszego model oceniał na 76 proc.
Ostateczne wyniki nie różnią się mocno od tej prognozy: Lula zdobył 50,9 proc., Bolsonaro 49,1 proc. Ustępujący prezydent niemal na pewno – osobiście lub z pomocą swoich lojalistów – nie zechce uznać tego rezultatu. Tak mała różnica głosów w kraju, w którym czynne prawo wyborcze ma 156 mln osób, może zostać łatwo zredukowana do kilku nieprawidłowości, rozdmuchanych incydentów przy urnach lub domniemanych oszustw, zdaniem Bolsonaro wystarczających do unieważnienia elekcji.
W niedzielę media informowały o problemach, jakie z dotarciem do lokali wyborczych, zwłaszcza w interiorze, mieli zwolennicy Luli.