Według różnych szacunków chodzi o 20–30 tys. ludzi. Przez lata byli oczkiem w głowie zachodnich sił stacjonujących w Afganistanie. Mieli stanowić elitarną jednostkę, wzmacniającą zwykłą armię w starciach z talibami, a przede wszystkim realizującą cele poza zasięgiem regularnych oddziałów. Szkolili ich Amerykanie z Navy SEALS i Brytyjczycy z SAS. Nie tylko w Azji Środkowej – wielu z nich doskonaliło umiejętności w bazach USA rozsianych w innych krajach, a dowódcy wyjeżdżali na staże do Ameryki i Wielkiej Brytanii. Wyszkolenie jednego członka tej jednostki kosztowało ok. 300 tys. dol., wliczając sprzęt, know-how i czas poświęcony im przez instruktorów. Zachód szykował ich do roli cichych, zabójczo skutecznych stróżów porządku – po wyjściu sojuszniczych armii z Afganistanu to oni mieli stanowić ostatnią linię oporu w walce z islamskimi radykałami.
Afgańczycy i najemnicy
To się ostatecznie nie udało; afgańscy komandosi nie mieli szans własnymi rękami obronić kraju przed talibami. Nawet najlepiej wyszkoleni i wyposażeni w amerykański sprzęt – bez wsparcia regularnej armii mogli stanowić najwyżej partyzantkę przeprowadzającą ataki dywersyjne. Nie do tego zostali powołani. W dodatku reżim doskonale o nich wiedział, a po kapitulacji wojska w sierpniu ubiegłego roku zyskał dostęp do ich wrażliwych danych: nazwisk, miejsc zamieszkania, informacji o krewnych.