Atak na Kapitol miał być uwieńczeniem wielorakich prób nielegalnego pozostania Donalda Trumpa na urzędzie mimo przegranych wyborów. Komisja, złożona w większości z Demokratów, postawiła mu cztery zarzuty karne: • podżegania do insurekcji, • spisku w celu oszukania państwa, • okłamywania władz i • utrudniania śledztwa w tych sprawach. Konkluzje komisji, która kończy swoją pracę i w środę ma ogłosić szczegółowy raport na temat swych ustaleń, nie są prawnie wiążące, a więc mają znaczenie głównie symboliczne. Polityczną wagę tej symboliki trudno jednak przecenić – po raz pierwszy w historii byłego prezydenta USA oskarża się o przestępstwa, w dodatku tak poważne.
Czytaj też: Nowe zarzuty dla Trumpa. Skończy jak Al Capone?
Trumpa obciążali jego byli ludzie
Ustalenia komisji ds. wydarzeń 6 stycznia są owocem wielomiesięcznych dochodzeń, w czasie których przejrzano tysiące stron dokumentów i przesłuchano kilkudziesięciu świadków. W przeważającej większości byli to wyżsi urzędnicy republikańskiej administracji Trumpa, w tym jego prawnicy z Białego Domu oraz agenci jego ochrony z Secret Service. Niemal wszyscy potwierdzili, że nawoływał fanów do ataku na siedzibę Kongresu, aby nie dopuścić do zatwierdzenia jego wyborczej porażki z Joe Bidenem.
Prezydent nie reagował na apele, aby wezwać napastników do wycofania się, a wcześniej naciskał na republikańskie władze w stanach, gdzie wygrał Biden, do sfałszowania wyników głosowania. Niektórzy świadkowie, w tym ówczesny prokurator generalny William Barr, jasno oświadczyli Trumpowi, iż twierdzenia, że wybory mu ukradziono, to bzdura.
Czytaj też: Rośnie teczka Trumpa. Co mu grozi?
Co zrobi Garland?
Nie wiadomo, co z zaleceniem komisji pocznie obecny prokurator generalny Merrick Garland. Kierowany przez niego departament sprawiedliwości jest częścią gabinetu Bidena, ale według amerykańskiej tradycji ma swoistą niezależność, tzn. powinien stać na straży prawa i konstytucji, a nie wykonywać dyrektywy prezydenta.
Departament prowadzi od dawna swoje śledztwo w sprawie blokowania przez Trumpa pokojowego przekazania władzy, które od pewnego czasu nadzoruje prokurator specjalny Jack Smith. Instytucja ta ma zapewnić odporność resortu na odgórne polityczne naciski. Jednak z oczywistych względów, zwłaszcza biorąc pod uwagę bezprecedensowość całej sytuacji – w dziejach Ameryki żaden były prezydent nie był formalnie oskarżony o przestępstwa kryminalne – cokolwiek departament sprawiedliwości zrobi, stanie się obiektem ocen i podejrzeń.
Obóz Trumpa zareagował na zalecenia komisji zgodnie z przewidywaniami – prawnicy z jego otoczenia oświadczyli, że jej ustalenia to wyraz nagonki. Ma tego dowodzić sam skład dziewięcioosobowej komisji, w której zasiadło tylko dwoje Republikanów (był to rezultat braku zgody demokratycznego przywództwa w Kongresie na włączenie do niej kongresmenów z frakcji stronników Trumpa, którzy głosowali przeciw zatwierdzeniu wyniku wyborów).
Eksperci zauważają, że największe znaczenie dla decyzji departamentu sprawiedliwości ma nie tyle apel komisji o oskarżenie Trumpa, ile zawartość zgromadzonych przez nią i obciążających go dokumentów. Komisja nie przekazała ich wszystkich do resortu, o co mają pretensje komentatorzy najostrzej atakujący byłego prezydenta. Do ewentualnego postawienia mu zarzutów przez federalnych prokuratorów i uzyskania w sądzie wyroku „winny” konieczne jest – jak podkreślają prawnicy – udowodnienie Trumpowi, że próbował de facto puczu, doskonale wiedząc, że wybory przegrał.
Czytaj też: Ameryka ogląda, jak Trump podżegał do puczu. Ale czy mu to zaszkodzi?
Oskarżać czy nie oskarżać?
Jak uważają eksperci tacy jak profesor prawa konstytucyjnego na Uniwersytecie Harvarda Lawrence Tribe, nie ma wątpliwości, że były prezydent działał w złej wierze. Niektórzy zaznaczają jednak, że udowodnienie złych intencji jest zawsze trudne. Adwokaci Trumpa będą argumentować, że najbliżej z nim współpracujący prawnicy, jak Rudy Giuliani i John Eastman, mówili mu, że wybory zostały sfałszowane i „miał prawo” im wierzyć.
Potoczna intuicja, oparta na znajomości Trumpa – jego narcyzmu, niezliczonych kłamstw, skłonności do autorytaryzmu i braku skrupułów – podpowiada, że nie ma wątpliwości, iż usiłował utrzymać się przy władzy, zdając sobie sprawę, że działa nielegalnie, podważając w dodatku podstawy demokracji amerykańskiej. Postawienie mu zarzutów karnych zależy wszakże również od tego, jakie są szanse uzyskania wyroku skazującego i zatwierdzenia w apelacji. W wypadku uniewinnienia można sobie wyobrazić triumfalną reakcję jego zwolenników, którzy nawet w razie orzeczenia o winie będą utrzymywać, że ich idol jest ofiarą politycznych prześladowań.
Krytycy Trumpa spekulują, że jego ewentualne oskarżenie mogłoby przynajmniej doprowadzić do zablokowania mu drogi do następnej prezydentury – powołując się na zapis w 14. poprawce do konstytucji mówiący, że ktoś, kto wziął udział w insurekcji przeciw państwu lub pomagał jej uczestnikom, nie może zostać prezydentem. Szanse takiego scenariusza ocenia się jednak jako minimalne.
Czytaj też: Trump chce ponownie zawalczyć o prezydenturę. Wbrew rozsądkowi
Trump politycznie słabnie
Z drugiej strony przeważa opinia, że prawne kłopoty Trumpa – a są jeszcze oskarżenia o przestępstwa finansowe, kiedy kierował imperium nieruchomościowym, i o nielegalne zabranie tajnych dokumentów z Białego Domu po odejściu z urzędu – będą dla niego poważnym balastem w czasie zapowiadanej kampanii. Nie zaszkodziła mu specjalnie sama działalność i konkluzje komisji Kongresu ds. 6 stycznia, ponieważ jej ustalenia potwierdziły tylko to, co dla wszystkich było jasne od dawna dzięki telewizyjnym obrazom rokoszu i późniejszym relacjom z jej prac. Drugiej komisji nie będzie, bo Izba Reprezentantów jest teraz pod kontrolą Republikanów. Zainteresowanie opinii publicznej przeniesie się jednak teraz na poczynania prokuratury generalnej i dopóki nie skończy ona swego śledztwa, Trump – kandydat do Białego Domu – będzie „podejrzanym o próbę puczu”.
A pozycja byłego prezydenta słabnie. Po wyborach, nieudanych dla Partii Republikańskiej, która o włos tylko zdobyła przewagę w Izbie Reprezentantów i nie odzyskała większości w Senacie, obwinia go za porażkę, bo większość popartych przez niego kandydatów przegrała. Establishment partii atakuje go coraz śmielej, krytykują prawicowe media, jak „Wall Street Journal”, a zamożni sponsorzy wstrzymują donacje. A najważniejsze jest to, że Republikanie znaleźli alternatywnego kandydata na prezydenta – gubernatora Florydy Rona DeSantisa, który według najnowszych sondaży wśród republikańskich wyborców ma już większe poparcie niż Trump.