Na wschodnich rubieżach Europy toczy się dziwna wojna. Kolektywny Zachód jest zaangażowany we wsparcie zbrojne napadniętej przez Rosję Ukrainy w sposób, w jaki nie był zaangażowany w żadną wojnę w ostatnich kilkudziesięciu latach. Z drugiej strony nikt nie ogłosił jakiejkolwiek mobilizacji: ani kadrowej, ani gospodarczej, ani zbrojeniowej, która miałaby wspierać ten wysiłek, już teraz porównywalny do bezpośredniego uczestnictwa w konflikcie zbrojnym, który wedle zgodnej opinii wojskowych należy jeszcze zwiększyć, o ile nie zwielokrotnić.
Skutki takiej sytuacji zaczynają być odczuwalne. Poziom wsparcia amunicyjnego i w zakresie sprzętu dla Ukrainy znacznie uszczupla poziom zapasów obronnych i przekracza możliwości produkcyjne Zachodu. Zderzyliśmy się z tym wprost w Polsce: okazało się, że zakłady zbrojeniowe PGZ nie są w stanie sprostać zapotrzebowaniu MON, gdy zdecydowało się ono na jednoczesne masowe wsparcie Ukrainy oraz rozbudowę sił do nieznanego od kilku dekad poziomu.
Polski MON w publicznych wypowiedziach upiera się jednak, że pomoc dla Ukrainy nie osłabiła narodowego potencjału obronnego, dane pozwalające to sprawdzić ukrywa przed wglądem mediów, a parlamentarzystom zamyka usta niejawnym trybem udzielanych informacji. Jednak problem zaczyna wychodzić na jaw w zachodniej Europie i do pewnego stopnia w USA: koalicja wspierająca Ukrainę nie nadąża za produkcją amunicji wysyłanej na front.
Czytaj też: Walka z Rosją będzie długa i ciężka. Kluczowe są rezerwy
NATO potrzebuje amunicji
Takie obawy, formułowane w ostatnich miesiącach w artykułach opartych na mniej lub bardziej oficjalnych źródłach, potwierdził dwa dni temu nie kto inny, tylko sekretarz generalny NATO