Sergei Guriev dla „Polityki”: Dyktatorom już nie chodzi o ideologię. Mamy powody do obaw
MATEUSZ MAZZINI: Da się zdefiniować dyktatora XXI w.?
SERGEI GURIEV: To wbrew pozorom nie takie trudne, bo w XX w. też zadawaliśmy sobie to pytanie. Nauki polityczne mają na nie prostą odpowiedź: wszystko, co nie jest demokracją, jest dyktaturą. Ale tak ujmując sprawę, trzeba zdefiniować, czym jest demokracja. Ja opisuję ją jako ustrój polityczny, czyli po prostu zestaw zasad, dzięki którym przywódców i ich politykę można wybrać w wolnych i równych wyborach. To oznacza, że zarówno opozycja, jak i rządzący muszą mieć równy dostęp do wymiaru sprawiedliwości, prowadzenia kampanii, ale też do mediów.
Krótko mówiąc, jak mawia prof. Adam Przeworski, władza musi być w stanie przegrać.
Otóż to. Są na świecie państwa, w których rządzący mogą przegrać, jeśli stają się skrajnie niepopularni. Ale w demokracji do ich porażki powinno wystarczyć, żeby byli minimalnie mniej popularni od przeciwników. To wspólna cecha państw demokratycznych. Natomiast z dyktatorami jest tak, jak pisze Tołstoj w „Annie Kareninie”, że wszystkie nieszczęśliwe rodziny są nieszczęśliwe w swój unikatowy sposób. Tak samo dyktatorzy – każdy jest niedemokratą i każdy robi to inaczej.
Wybory nie wystarczą
Często słyszy się, że jeśli jakiś przywódca wygrywa wybory, ma legitymizację demokratyczną, to nie może być nazywany dyktatorem. Tak jest z Orbánem, Erdoğanem, którzy przecież wolne media zdławili. Może jesteśmy za bardzo przywiązani do tej idei powszechnego głosowania jako miernika?
Viktor Orbán to spin dyktator, czyli dyktator XXI w., którymi zajmujemy się w książce z Danielem Treismanem.