Stany Zjednoczone zajmują w tej układance szczególne miejsce. Nie tylko dlatego, że są największym dostawcą uzbrojenia, amunicji i innej pomocy dla Ukrainy, ale też w wielu innych krajach są postrzegane jako lider. Oczywiście nie jest tak, jak głosi rosyjska propaganda, że Zachód chodzi na pasku USA, to bzdura. Zachód widzi jednak korzyści w trzymaniu się z USA, bo ma świadomość, że może sam potrzebować pomocy. Stany stają się wzorem na polu bezpieczeństwa narodowego i w obszarze militarnym, a rządy sprzymierzonych z nimi państw wiedzą, że pewne działania służą po prostu wszystkim.
Waszyngton nie ma żadnej władzy nad innymi, wspólne działania mają charakter dobrowolny i wynikają z tych samych interesów narodowych. Tym to mocarstwo różni się np. od ZSRR, który dawał nieco swobody tzw. sojusznikom, a w praktyce krajom mocno zależnym. Rosja inaczej nie potrafi i wydaje jej się, że relacje Francji czy Niemiec z USA przypominają te łączące ją z Białorusią.
Dlaczego o tym piszemy? Dlatego, że potencjalne wycofanie się USA z pomocy Ukrainie nie oznacza wcale, że inne zachodnie kraje z automatu uczynią to samo. Lub odwrotnie – będą pomagać Kijowowi pod warunkiem, że USA będą to robić. Amerykańska pomoc ma jednak naprawdę wymierne znaczenie, pozwala Ukrainie budować możliwości ofensywne – o ile będzie miała dostatecznie duże zasoby osobowe.
Dzisiaj spróbujemy odpowiedzieć na pytanie o to, czy Stany Zjednoczone są gotowe na długą wojnę. Ale najpierw wiadomości z frontu.
Co z ofensywą Ukrainy?
Dzisiaj rano doniesiono, że w Tamaniu na Krymie, niedaleko Cieśniny Kerczeńskiej, spalił się zbiornik w dość dużym składzie paliwa.