I znów Viktor Orbán wywołał burzę. Nazwał Słowację „oderwanym od Węgier terenem” podczas tradycyjnego spotkania z węgierską mniejszością w Rumunii w siedmiogrodzkim kurorcie Baile Tusznad. Czechy uznał za przejęte przez „eurofederalistów”, goszczącej go Rumunii wytknął, że nie kwapi się z przyznaniem autonomii tamtejszej społeczności węgierskiej. Tylko Polskę pochwalił za to, że jako jedyne obok Węgier państwo członkowskie UE sprzeciwia się jej głębszej integracji, którą Orbán nazywa „federalizacją”.
Węgrom prezydencja się nie należy
Jego zdaniem wartości europejskie to tak naprawdę ochrona imigrantów i LGBT jako alternatywy dla tradycyjnej rodziny oraz wspieranie wojny w Ukrainie. Mało tego, wdał się też w rozważania o fiasku zachodniego projektu oświeceniowego: nie udało się wykorzenić w Europie chrześcijaństwa i przekształcić jej w społeczeństwo „hedonistycznych pogan”. Takim językiem mówią wschodni despoci, do których Orbánowi dziś bliżej niż do liberalnego Zachodu. W polityce słowa mają swoje konsekwencje, a liberalny Zachód je dostrzega.
W czerwcu w Parlamencie Europejskim odbyła się debata, czy Węgrom należy powierzyć półroczne przewodnictwo UE w przyszłym roku. Bo jak Węgry mogą przewodzić Unii, gdy pod rządami Orbána (jest premierem od 2010 r.) budują u siebie nieliberalną demokrację w stylu Jarosława Kaczyńskiego, podczas gdy Unia jest przecież dobrowolną wspólnotą państw liberalno-demokratycznych, szanujących prawa wszystkich obywateli i niezależny od polityków wymiar sprawiedliwości?
Po debacie odbyło się głosowanie: wyraźna większość deputowanych (440) przyjęła rezolucję, że w takiej sytuacji Węgrom nie należy powierzać rotacyjnej prezydencji w UE.