Atak Hamasu przyniósł Izraelowi największe straty od czasu Holokaustu. Kilka tysięcy osób zginęło w kolejnych wojnach – dwuletniej o niepodległość w 1947, dwutygodniowej Jom Kippur w 1973, ale nigdy nie zabito tak wielu Izraelczyków – i tak nagle – w ciągu jednego dnia walk. A w zasadzie zamordowano, zarżnięto, stracono w masowych egzekucjach.
Hamas jest organizacją terrorystyczną, która zdołała zmienić się we władzę parapaństwową i w 2007 r. przejęła kontrolę nad Strefą Gazy. W ubiegłą sobotę posłużyła się metodami wojskowymi i wojennymi do zajęcia terytorium przeciwnika – choćby na jakiś czas. To nie był zamach terrorystyczny, ale akt wojny, który wymagał organizacji, struktur, skrytości działania i koordynacji niezbędnych do wystrzelenia w pierwszej salwie co najmniej tysiąca rakiet z wielu stanowisk ogniowych w Strefie. Teren Izraela, bazy wojskowe, kibuce i posterunki były przez krótki czas okupowane przez ludzi Hamasu, o których z łatwością można mówić zarówno „terroryści”, jak i „żołnierze”. Jak w przypadku innych konfliktów tego typu, w Afganistanie, Iraku, Syrii, trudno rozróżnić, kto jest bojownikiem, a kto cywilem walczącym za sprawę parapaństwa. W Gazie parapaństwo zbudowali i zarządzają nim hamasowcy – podobnie jak dekadę temu talibowie w Afganistanie albo ludzie ISIS w Syrii.
Wojna dotknęła Izrael do żywego. „To jest moment Pearl Harbor” albo jeszcze mocniej: „To jest nasz 11 września” – to dość powszechne tytuły i opinie w mediach izraelskich. Dla światowej opinii zwłaszcza data ataków Al Kaidy na Nowy Jork i Waszyngton to przypomnienie, że wielkie ataki terrorystów były wstępem do wojen i daremnych okupacji Afganistanu i Iraku.