Na początek kilka danych. W październiku inflacja w Argentynie przekroczyła 138 proc., a to i tak dane oficjalne – nieoficjalnie może być o kilkadziesiąt punktów procentowych wyższa. Stopy procentowe są na poziomie 133 proc., ponad jedna trzecia ludności żyje w ubóstwie, a przyszłość gospodarki zależy od naprawy napiętych relacji z Międzynarodowym Funduszem Walutowym, któremu Buenos Aires jest dłużne 41 mld dol. Jeśli ktokolwiek nad La Platą miał jakiś kapitał, dawno go wyprowadził, najpewniej do sąsiedniego i stabilnego ekonomicznie Urugwaju. Nic niewarte peso pozostaje w obiegu głównie na czarnym rynku. Różnica między kursem ulicznym a oficjalnym wynosi 150 proc., oba zresztą co chwila się zmieniają – zdarzało się, że wymiana u cinkciarza drożała o 60 proc. w ciągu dwóch–trzech dni.
Czytaj też: Brazylia i Argentyna chcą mieć wspólną walutę. Co to za fantazja?
Milei czy Massa? Argentyna wybiera
Taki gospodarczy krajobraz stanowi antyreklamę dla każdego, kto kieruje resortem finansów. A jeśli dodać do tego, że w sierpniowych, obowiązkowych prawyborach Sergio Massa zajął dopiero trzecie miejsce (czyli nie wszedłby do drugiej tury), przegrywając z dwójką kandydatów prawicowych: libertarianinem Javierem Mileiem i przedstawicielką centroprawicy Patricią Bullrich, jego zwycięstwo w niedzielnej pierwszej turze okaże się sensacją.
Przed weekendem wszyscy wiodący eksperci twierdzili, że Massa szanse ma niewielkie, bo jego przeciwników niesie silny prąd antyestablishmentowy.