„Szaleniec” Javier Milei prezydentem Argentyny. To będzie era wielkiego eksperymentu
Javier Milei, który w pierwszej turze 22 października tylko nieznacznie pokonał Massę, tym razem wygrał zdecydowanie. Zdobył 55,69 proc. głosów, podczas gdy były już szef resortu finansów 44,3 proc. Wyniki są oficjalne, bo Massa porażkę uznał. Nie jest to bez znaczenia, dlatego że jeszcze przed niedzielnym głosowaniem Javier Milei zapowiadał, w typowym dla nacjonalistyczno-populistycznych liderów stylu, że nic nie jest w stanie zabrać mu zwycięstwa – jeśli więc nie wygra, uzna głosowanie za sfałszowane i wezwie swoich zwolenników do obrony jego kandydatury. To nie dziwi, biorąc pod uwagę fascynację Mileia Donaldem Trumpem i Jairem Bolsonaro, czyli politykami, którzy składali dokładnie takie same deklaracje. Ostatecznie jednak walczyć o prezydenturę nie będzie musiał ani na ulicy, ani w sądzie, bo wygrał ją bardzo wyraźnie.
Czytaj też: Brazylia i Argentyna chcą mieć wspólną walutę. Co to za fantazja?
Milei zapowiada nową erę
W czasie przemówienia na wieczorze wyborczym w Buenos Aires określił swoje zwycięstwo „cudem”, zaanonsował też „rozpoczęcie nowej ery w historii kraju”. Wystosował również przekaz do partnerów zagranicznych, spośród których wielu poważnie niepokoiło się sytuacją polityczną i gospodarczą Argentyny. Odchodzący peronistyczny rząd Alberto Fernandeza nie tylko nie potrafił opanować kryzysu ekonomicznego, ale doprowadził do znacznego pogorszenia się relacji z Międzynarodowym Funduszem Walutowym, w którym Argentyna zadłużona jest na ponad 50 mld dol., pchał również kraj coraz głębiej w objęcia Chin, m.in. poprzez zgłoszenie akcesji do BRICS w poszerzonym formacie. Ten ostatni ruch staje teraz pod sporym znakiem zapytania, bo – jak pisze latynoamerykanista z Chatham House dr Christopher Sabatini – Milei jest wielkim przeciwnikiem zbliżenia z Pekinem i może jeszcze swój kraj z BRICS wycofać.
Wielką zagadką jest natomiast przyszłość argentyńskiej gospodarki, bo prezydent elekt zapowiada w tym zakresie reformy, w których ambicję można mylić z szaleństwem. Chce całkowitej prywatyzacji instytucji finansowych, ograniczenia administracji państwowej poprzez usunięcie dziesięciu z 18 ministerstw rządu federalnego, rozwiązania banku centralnego i pełnej dolaryzacji argentyńskiej gospodarki. Nie byłby to pierwszy przypadek w najnowszej historii kraju, bo już w drugiej połowie lat 90., za czasów prezydenta Carlosa Menema (byłej gwiazdy tamtejszych oper mydlanych) rząd sztucznie zrównał kurs argentyńskiego peso i amerykańskiej waluty. Skutki były kuriozalne, bo Argentyńczyków nie było stać na podstawowe produkty żywnościowe u siebie, ale za to często latali na wakacje do Miami i Nowego Orleanu.
Artur Domosławski: Kryzys goni kryzys w Argentynie
Kim jest „szaleniec”, który będzie rządził Argentyną
Polityczna kariera Javiera Mileia, nie bez przyczyny noszącego przydomek El Loco, szaleniec, składa się właściwie z samych kontrowersji. Listę jego wypowiedzi wzbudzających społeczne oburzenie można ciągnąć długo. Jako remedium na biedę w najniższych warstwach społecznych sugeruje legalizację handlu organami, jest głęboko antykościelny, ale odmawia kobietom prawa do aborcji. Stwierdził kiedyś nawet, że niepełnoletnie dziewczyny powinny mieć obowiązek rodzenia dzieci poczętych w wyniku gwałtu, bo „jednej zbrodni nie można naprawiać drugą”. Kilkukrotnie przy tym wypowiadał się pozytywnie o małżeństwach jednopłciowych. Organicznie nienawidzi Kościoła katolickiego, a papieża Franciszka, też Argentyńczyka, nazywał w przeszłości „kłamcą”, „komunistą” i „skurwysynem”. Największy szok wywołał jednak w czasie jednej z przedwyborczych debat, kiedy otwarcie zakwestionował istnienie desaparecidos, osób porwanych przez argentyńską prawicową dyktaturę wojskową, rządzącą w latach 1976–83, o których słuch zaginął. Jego zdaniem terror i represje z tych lat to marksistowska miejska legenda, niemająca nic wspólnego z rzeczywistością, a władza mundurowych była dla kraju odtrutką po latach peronizmu. Jeszcze ostrzej politykę pamięci atakowała jego współkandydatka Victoria Villaruel, która zostanie wiceprezydentką – już zapowiedziała, że doprowadzi do zamknięcia poświęconego epoce dyktatury Muzeum Pamięci w Buenos Aires.
Te słowa można w pewnym sensie traktować jako ideologiczną uwerturę dla kadencji Mileia, który w Casa Rosada, pałacu prezydenckim, rozpocznie urzędowanie 10 grudnia. Jego czas nadchodzi po kolejnej epoce zdominowanej przez wywodzącą się z peronizmu lewicę, która rządziła przez 12 z ostatnich 16 lat. Jego pomysły na zbicie dochodzącej w ostatnich tygodniach do poziomu 180 proc. inflacji zawierają głównie ograniczenia wydatków publicznych, zmniejszenie obciążeń podatkowych, ale też skasowanie programów nauk społecznych na uczelniach, które uznaje za siedlisko neomarksizmu. Niewiele mówił w kampanii o podnoszeniu poziomu życia najuboższych, co dla Argentyny jest sprawą palącą, bo ponad jedna trzecia społeczeństwa żyje tam teraz na granicy ubóstwa.
Czytaj także: Dlaczego cała Argentyna nie miała prądu?
Ciężkie czasy dla lewicy?
Jego wybór już wywołał ogromne poruszenie na arenie międzynarodowej. Wspólnie z nim z wygranej cieszyli się eksprezydent Brazylii Jair Bolsonaro, poprzedni konserwatywny szef rządu Argentyny Mauricio Macri i cały zastęp alt-prawicowych amerykańskich komentatorów. Milei jest zresztą w USA bardzo popularny, był niedawno gościem internetowego talk show Tuckera Carlsona, byłej gwiazdy Fox News. Ignacio Lula da Silva napisał na Twitterze, że „w Argentynie wygrała demokracja, trzeba to uszanować”, ale już lewicowy prezydent Kolumbii Gustavo Petro stwierdził, że „triumf skrajnej prawicy jest bardzo smutnym dniem dla całej Ameryki Łacińskiej”. W kontekście regionalnego układu sił przejęcie władzy przez Mileia może zachwiać równowagą gospodarczą, zwłaszcza że największym partnerem handlowym Argentyny jest Brazylia, a prezydenta elekta i Lulę więcej różni, niż łączy. Powiększy to też polaryzację na kontynencie, który z jednej strony ma w kilku krajach młodych liderów nowej lewicy, jak Petro czy prezydent Chile Gabriel Boric, a z drugiej doświadcza radykalnego skrętu na prawo, czego dowodem jest wygrana Mileia czy niedawny triumf Daniela Noboi w wyborach prezydenckich w Ekwadorze.
Ciężkie czasy czekają natomiast argentyńską lewicę, choć pogłoski o śmierci peronizmu są mocno przesadzone. To nie tylko ideologia, ale wręcz forma tożsamości społecznej, która wielokrotnie już w historii Argentyny odradzała się pod nowymi formami politycznymi. Teraz nastąpi tam zapewne potężna rewolucja, bo kończy się era Kirchnerów – Cristiny i jej zmarłego męża Nestora, których Massa był politycznym spadkobiercą. Na chrzest w boju czeka już jednak całe pokolenie lewicowców, zrzeszone w 30-tysięcznej młodzieżówce partii La Cámpora. Dlatego nie należy oczekiwać, że lojalny elektorat odejdzie od tradycji peronistowskiej, a Milei nadal będzie używał jej jako straszaka, główny antagonizujący temat, który doprowadził do upadku kraju. Wobec licznych znaków zapytania otaczających przyszłość Argentyny i ekonomiczne reformy nowego prezydenta jest jedna rzecz, która nie podlega wątpliwościom. Społeczeństwo pozostaje spolaryzowane, pomiędzy zwolennikami prawicy i lewicy nie ma wielkich szans na dialog, a tendencja ta będzie tylko przybierać na sile, zwłaszcza pod rządami człowieka, który w istnienie społeczeństwa w ogóle nie wierzy.
Czytaj także: Kryzys w kraju papieża