Kwota wydaje się oszałamiająca i dająca poczucie, że pozwala zaspokoić wszelkie potrzeby. Tak niestety nie jest – mówi Stanisław Wziątek, podsekretarz stanu w Ministerstwie Obrony Narodowej. – Nasi poprzednicy tak rozdęli zamówienia poza wszelkim trybem postępowania, że potrzebnych byłoby kilka takich budżetów, żeby zaspokoić wszelkie należności.
Chaos po PiS
Problem polega na tym, że za rządów PiS zamawiano sprzęt wojskowy na potęgę, ale obcą. Na większości zamówień zarobią firmy zagraniczne. Głównie ze Stanów Zjednoczonych i Korei Południowej. – Były to tzw. zamówienia z półki na gotowy sprzęt. Ewentualnie z jakąś mglistą obietnicą polonizacji w przyszłości. Nie jest sztuką kupić sprzęt, sztuką jest budować własny potencjał przemysłowy, a co za tym idzie – odporność państwa na sytuacje kryzysowe. W PiS chyba tego nie rozumieli, bo nie wiem, jak inaczej tłumaczyć takie działania – dodaje wiceminister Wziątek.
Chaotyczne i gwałtowne zakupy w obliczu wojny w Ukrainie to w dużej mierze kwestia zaniedbań, do których doprowadził sam PiS. Za czasów, kiedy ministrem obrony narodowej był Antoni Macierewicz, budżet na obronność co prawda formalnie rósł, bo rosło i PKB, z którym wydatki na armię były sztywno powiązane. Ale realne wydatki na obronność spadały, bo Macierewicz konsekwentnie likwidował wszystkie programy modernizacyjne przygotowane przez poprzedników. W efekcie w ciągu dwóch lat jego rządów wydatki na obronność były niższe niż w czasach jego poprzednika Tomasza Siemoniaka, który w 2015 r. zrealizował budżet na poziomie ponad 37 mld zł. PiS dopiero w 2018 r. przeskoczył ten pułap. A następnie zwiększał wydatki. Ciągle jednak na poziomie niedającym szansy na realną modernizację, bo armia dalej miała więcej sprzętu postsowieckiego niż opartego na zachodnich technologiach.