Iranowi już kończą się opcje. Izrael uderzył w „pierścień ognia”, jego odwet będzie totalny
Zobacz także: Pomocnik Historyczny „Polityki”: „Izrael–Palestyna. Wojna bez końca”
Irańskie siły zbrojne wystrzeliły we wtorek na Izrael ponad 180 pocisków. Według doniesień izraelskich władz nie wszystkie zostały unieszkodliwione – jeden uderzył w budynek stołecznej szkoły, inny w popularną restaurację. Wiadomo, że w neutralizacji irańskich pocisków pomogli Amerykanie i Brytyjczycy, choć resort obrony Wielkiej Brytanii nie precyzuje na razie ani skali, ani natury swojego zaangażowania. Liderzy obu państw, prezydent Joe Biden i premier Keir Starmer, wyrazili pełne poparcie dla Izraela, zapowiadając, że respektują prawo rządu Beniamina Netanjahu do samoobrony. Starmer dodał, że „Iran terroryzuje Bliski Wschód już stanowczo za długo”. Krytyczny wobec Teheranu był we wtorek wieczorem także kanclerz Niemiec Olaf Scholz – jego zdaniem działania Irańczyków podnoszą ryzyko destabilizacji całego regionu.
Iran zaskoczył
Wtorkowy atak był mimo wszystko zaskoczeniem – niewiele wskazywało na bezpośrednie zaangażowanie Iranu w konflikt z Izraelem już na tym etapie. Amerykańskie źródła, na które powoływały się m.in. CNN i „The Washington Post”, warunkowały przejście Iranu do ofensywy przeczuciem możliwości utraty Hezbollahu jako najsilniejszej ze swoich organizacji satelickich. Analitycy zajmujący się irańską polityką dodawali, że wbrew dominującej opinii reżim jest mocno niejednorodny, podzielony na frakcje radykałów i zwolenników ograniczenia eskalacji konfliktu. Wszystko wskazuje, że ta pierwsza grupa ma teraz większy wpływ na proces decyzyjny w Teheranie. Teorię o triumfie twardogłowych potwierdził m.in. w środę rano na antenie BBC amerykański generał David Petraeus, były dowódca wojsk USA w Afganistanie i były szef CIA. W podobnym tonie wypowiadają się europejscy eksperci i dyplomaci.
Pierwotnie Iran miał uderzyć w Izrael z pomocą Hezbollahu, a nie własnych sił zbrojnych. Ajatollah Ali Chamenei jest zresztą do tej pory relatywnie powściągliwy w komentarzach na temat trwającego konfliktu. W środę rano skrytykował amerykańskich i europejskich przywódców, którzy jego zdaniem sieją zamęt na Bliskim Wschodzie i destabilizują ten obszar coraz bardziej, jednocześnie udając, że zależy im na zaprowadzeniu pokoju. Wygłosił też w miarę przewidywalne przemówienie żałobne z powodu śmierci Hasana Nasrallaha, wieloletniego lidera Hezbollahu.
Według doniesień z irańskiego rządu wtorkowy atak na Izrael (zdaniem IDF zneutralizowany w 99 proc.) nie miał być otwarciem nowego frontu w konflikcie, a jedynie próbą ograniczenia coraz bardziej ekspansywnych działań Izraela. Z drugiej strony w środę rano Iran wystrzelił kolejne sto pocisków, nie czekając na odpowiedź Netanjahu.
Czytaj też: Premier strachu. Beniamin Netanjahu, przywódca na cenzurowanym
Izrael walczy na trzech frontach
Teheran znalazł się w bardzo trudnej sytuacji. Netanjahu kilkakrotnie podkreślił, że Tel Awiw uderzy w odwecie z całą mocą, mimo że zasoby IDF są nadszarpnięte. Izrael prowadzi wojnę de facto na trzech frontach – w Gazie, na Zachodnim Brzegu i w Libanie, do tego musi się bronić przed irańskimi atakami.
Gen. Petraeus we wspomnianej rozmowie z BBC zauważył, że irańska obrona przeciwlotnicza oparta jest na rosyjskim sprzęcie – jej skuteczność jest nieporównywalnie mniejsza od Żelaznej Kopuły. Niewykluczone, że Izrael zaatakuje kilka, może kilkanaście celów jednocześnie. Nie będzie to jednorazowy atak, jak 19 kwietnia – wtedy lotnictwo uderzyło punktowo, w bazę lotniczą niedaleko Isfahanu. Teraz należy się spodziewać znacznie intensywniejszej wymiany ognia. Co więcej, Iran zapowiedział, że jeśli Izrael uderzy w jego terytorium, reżim w Teheranie odpowie tym samym. Co oznacza po prostu, że Bliski Wschód jest na krawędzi największej wojny od dekad.
Przewagę na razie ma Izrael, i to mimo ofensywy dyplomatycznej tamtejszych polityków. W środę rano szef MSZ Jisra’el Kac ogłosił, że sekretarz generalny ONZ António Guterres jest w kraju persona non grata i nie ma tu prawa wstępu – bo zdaniem Kaca nie był w stanie w wyraźny i jednoznaczny sposób potępić agresji Iranu. Nie zmienia to faktu, że po stronie Izraela nadal stoją USA i praktycznie cała Europa. Co więcej, zabicie Nasrallaha znacznie podniosło notowania rządu Netanjahu w kraju. Przez ostatnie miesiące był w poważnym kryzysie, krytykowany za nieumiejętność odbicia zakładników z rąk Hamasu, przy władzy utrzymywało go w pewnym momencie tylko to, że w trakcie wojny nie da się przeprowadzić nowych wyborów.
Czytaj też: Izrael w trybie półwojennym. Jego zemsta ma być długa i krwawa. „Jeśli teraz skończymy, to przegramy”
Uderzenie w „pierścień ognia”
Teraz Izraelczycy wydają się zjednoczeni bardziej niż kiedykolwiek w ciągu ostatniego roku, stoją murem za władzami i siłami zbrojnymi. Z kolei w świecie arabskim płyną sygnały zadowolenia z działań Iranu. David Makovsky, analityk ds. Bliskiego Wschodu z The Washington Institute, opowiadał we wtorek na antenie telewizji PBS, że w Ammanie, Bejrucie czy Gazie słychać nawet salwy celebracyjne i fajerwerki wystrzeliwane w niebo z radości, że Iran wreszcie przyszedł z odwetem. Ekspert wskazywał też, że decydenci w Teheranie mają ewidentnie bardzo krótki lont. Pomysł utworzenia tzw. pierścienia ognia, czyli struktury satelickich organizacji rozsianych po całym Bliskim Wschodzie, zależnych finansowo i militarnie od Iranu, był perłą w koronie irańskiej polityki zagranicznej i bezpieczeństwa. Jego twórcą był Ghasem Solejmani, dowódca Irańskiej Gwardii Rewolucyjnej, w reżimie człowiek nr 2 – zabity w Bagdadzie w styczniu 2020 r. przez Amerykanów, na polecenie Donalda Trumpa.
Izrael, uderzając w Hezbollah, atakuje więc centralny element „pierścienia ognia”. Jak podkreślił Makovsky, takiej ofensywy Bliski Wschód jeszcze nie widział. Przywództwo Hezbollahu jest zdziesiątkowane, i choć nie oznacza to, że organizacja jest całkowicie dysfunkcyjna, to na pewno zdolności operacyjne ma mocno ograniczone. W Teheranie odebrano to osobiście, atak na Nasrallaha zabolał. Dlatego – co do tego analitycy również są zgodni – wtorkowy atak był impulsem. Znacznie słabiej przygotowany, niezapowiedziany, pokazujący gotowość Iranu do walki praktycznie za wszelką cenę.
Czytaj też: Co oznacza zabicie szefa Hezbollahu. Czy Liban zmieni front?
Bliski Wschód: wszystko jest możliwe
W obliczu wydarzeń z ostatniej doby nie można już wykluczyć żadnego scenariusza, łącznie z bezpośrednim konfliktem między Iranem i Izraelem, a nawet próbą obalenia reżimu ajatollahów w Teheranie. W tym kierunku idzie nawet retoryka części izraelskiego rządu. Amichai Chikli, od 2022 r. minister ds. diaspory i walki z antysemityzmem, udostępnił w mediach społecznościowych zdjęcie irańskiej rodziny królewskiej, obalonej przez Islamską Rewolucję ajatollaha Chomeiniego w 1979 r., z podpisem: „Do zobaczenia niedługo w Teheranie”. Taki obrót spraw, choć mało prawdopodobny, nie jest nierealny – Izraelczycy mają prawdopodobnie zdolności przeprowadzenia zamachu stanu w Iranie, biorąc pod uwagę, jak głęboko i skutecznie zinfiltrowali pod względem wywiadowczym struktury Hezbollahu w Libanie. Pytanie, czy rzeczywiście by się na to zdecydowali – taki ruch mógłby wywołać gigantyczny efekt domina i eskalację w całym świecie muzułmańskim. Albo zamienić Iran w państwo upadłe, pozbawione przywództwa.
Trudno też sobie wyobrazić brak przynajmniej biernego zaangażowania USA w ewentualną egzekucję tego planu. Z jednej strony Biały Dom musiałby dać błogosławieństwo i na operację obalenia władz Republiki Islamskiej, i na ewentualną pełnoskalową wojnę. Z drugiej – Netanjahu od roku sukcesywnie pokazuje, że niespecjalnie się przejmuje zarówno prawem międzynarodowym, jak i krytyką z zagranicy, nawet z USA. W tej chwili na Bliskim Wschodzie wszystko jest możliwe – poza rychłym pokojem.