Z grubsza biorąc – idzie o 250 tys. dodatkowych żołnierzy pod wspólnym, wielonarodowym dowództwem i odpowiedni do tego przyrost wyspecjalizowanych formacji i sztabów zdolnych do dowodzenia takimi siłami. Dane pokazane przez niedzielne wydanie „Die Welt” są o tyle ciekawe, że na obecnym etapie planowania obronnego po raz pierwszy ktoś podaje tak konkretne liczby.
Ogólnie korespondują one z deklarowanym od przynajmniej dwóch lat, czyli od madryckiego szczytu NATO, przesłaniem o radykalnym wzmocnieniu zdolności odstraszania i obrony Sojuszu. Z tym wiąże się rozbudowa jego sił i struktur, a ściślej: żądanie zwiększenia sił skierowane do krajów członkowskich. Bo przecież NATO żadnej własnej armii nie ma, w operacjach obronnych i innego rodzaju misjach korzysta niemal wyłącznie z zasobów swych człónków, oddawanych pod komendę sojuszniczych dowódców i sztabów (które też składają się z delegowanych oficerów). Tak więc ogólna deklaracja z Madrytu oraz z Wilna, że NATO będzie mieć „pod swą komendą” 800 tys. żołnierzy w jednostkach wysokiej i średniej gotowości, musi oznaczać, że kraje członkowskie tylu właśnie wojskowych dla NATO wyznaczą, nie redukując przy tym do zera własnych armii.
Czytaj także: Groźba pomarańczowego sztormu nie znika. Kamala Harris to ostatnia nadzieja NATO?
Nikt w NATO nie ma złudzeń
Ogólny opis tego nowego procesu mówił do tej pory o potrzebach wyższych o jedną trzecią od posiadanych.