Zrzucanie z B-2 bomb na niezdolnych do obrony powietrznej rebeliantów w Jemenie to overkill. Z zadaniem tym świetnie radzą sobie taktyczne samoloty uderzeniowe, operujące z pokładu lotniskowca USS „Harry Truman” na Morzu Czerwonym lub z naziemnych baz, których w rejonie Zatoki Perskiej nie brakuje.
Bombowiec B-2 Spirit to najrzadsze, najcenniejsze i najkosztowniejsze narzędzie w amerykańskim arsenale powietrznym. A jednak coś sprawiło, że w początkach prezydentury Donalda Trumpa – pośród wielu innych niebywałych rzeczy – amerykańskie lotnictwo strategiczne postanowiło wysłać niespotykaną wcześniej liczbę tych maszyn na Ocean Indyjski z misją, której ostateczny i prawdziwy cel pozostaje nieznany.
Można uwierzyć, że są nim właśnie Huti, ale warto się zastanowić, czy rzeczywiście tylko oni.
Czytaj także: Iran się boi, nie chce wojny. Gotowy jest poświęcić nawet najbliższych sojuszników
Czy ktoś zauważy B-2?
Przed okiem satelitów trudno cokolwiek ukryć. Dlatego po tygodniu spekulacji są już wizualne dowody, że siły powietrzne USA wysłały na podrównikowy atol, będący resztką brytyjskich posiadłości kolonialnych, sześć bombowców – jedną trzecią całej ich floty. Czegoś takiego świat jeszcze nie widział, nie tylko z powodu ich mitycznej „niewidzialności”. USA dawno zrezygnowały ze stałego bazowania swoich bombowców w odległych miejscach globu. Zamiast tego organizują co jakiś czas misje zadaniowe „Bomber Task Force” na azjatyckim Dalekim Wschodzie, na Bliskim Wschodzie i w Europie.