Trump uwierzył w Ukrainę
Trump uwierzył w Ukrainę. Ale ślepa wiara w zwycięstwo nie wystarczy
Donald Trump ukazał pozytywny wymiar swojej nieprzewidywalności. Ku zaskoczeniu wszystkich nakreślił wizję zwycięstwa Ukrainy w wojnie z Rosją – odzyskania wszystkich okupowanych terytoriów, a nawet „pójścia dalej”. Miałoby się to stać wskutek fatalnej sytuacji gospodarczej Rosji, nieudolności jej armii („papierowego tygrysa”), dzięki wsparciu NATO, Europy i amerykańskiej broni.
Trump kibicem Ukrainy nigdy nie był, przez całe miesiące sekundował Rosji, a Wołodymyra Zełenskiego próbował nakłaniać do kapitulacyjnego pokoju. Teraz miał jednak lepiej „zrozumieć sytuację”, sfrustrowany bezskutecznością negocjacji z Władimirem Putinem.
Zmianę poglądów ogłosił, gdy przywódcy świata zjechali się do Nowego Jorku na sesję ONZ, na której rosyjska agresja nie tylko na Ukrainę, ale i na państwa NATO była jednym z głównych tematów. Jakby tego było mało, przychylił się nawet do sugestii zestrzeliwania rosyjskich samolotów naruszających granice Sojuszu. Zdumienie było powszechne, bo kilka godzin wcześniej sekretarz stanu Marco Rubio zalecał w tej sprawie powściągliwość. Ale Trump najwyraźniej chciał dopiec Rosji i Putinowi za to, że nie dają mu zakończyć tej wojny, z którą chciał się uporać najszybciej. Zebrał więc rzadkie ostatnio brawa od europejskich sojuszników, ale też usłyszał pytanie: co dalej?
Trump zapracował na powątpiewanie w deklaracje, których za chwilę może nie pamiętać lub je odwrócić. Świeża wiara w zwycięstwo Ukrainy to za mało, potrzebne są sankcje i broń, którymi da się dotkliwie ugodzić Rosję (np. Tomahawki, o które prosił Zełenski), a na to prezydent USA wciąż nie może się zdecydować. Uderza więc Ukraina coraz skuteczniej tam, gdzie rosyjską gospodarkę i budżet Kremla boli najbardziej – w sektor energetyczno-paliwowy.