Przemieniony świat”, taki tytuł nosi najbardziej dyskutowany dokument rządowy ostatniego miesiąca. Na stu stronach Krajowa Rada Wywiadów USA szkicuje w nim przyszłość globu do 2025 r. Lektura raczej nie ucieszyła Baracka Obamy: USA utracą pozycję globalnego hegemona, Zachód odda dużą część bogactwa Wschodowi, wzrośnie ryzyko wojen, terroryzm nie zniknie, a przyrost ludności świata nasili spory o dostęp do zasobów naturalnych.
Świat będzie wielobiegunowy. W 2025 r. PKB Chin będzie ustępować już tylko amerykańskiemu, a siły wojskowe obu mocarstw będą porównywalne. Chiny będą największym importerem surowców i najbardziej zanieczyszczonym krajem świata. Znaczenie Europy spadnie, pozycja Rosji prawie się nie zmieni, wzrośnie wpływ Brazylii. Jeden lub kilka rządów Europy Środkowej może dostać się pod kontrolę międzynarodowych organizacji przestępczych. O Polsce nie ma ani słowa. Jeszcze rok temu taka prognoza brzmiała jak pocztówka z odległej przyszłości, zbyt różnej od obecnego porządku, by poważnie ją rozważać. Dopóki istniał porządek, a teraźniejszość nie zamieniła się w chaos. Od kilku miesięcy wszystko jest w ruchu: wielkie linie polityki nagle się zatarły, pewniki gospodarcze zostały podważone, a wydarzenia nie pasują do schematów. Żyjemy w niepewności, przeczuciu nadciągających zmian.
Wielkie procesy dojrzewają zwykle latami, powoli ucierają rzeczywistość na swoją modłę. Teraz jest inaczej. Widać nie tylko wielkie przyspieszenie, ale przede wszystkim sprzężenie dynamik, które wyzwala ogromną siłę. Nadchodzi jeden z tych momentów, gdy historia bierze ostry zakręt i całkowicie wymyka się decyzjom polityków, prognozom ekonomistów i teoriom filozofów. Tak kończą się epoki i zaczynają następne.
Ranne supermocarstwo
Początkiem nowego wieku miał być 11 września 2001 r. Po zamachu na Amerykę zapowiadano zderzenie cywilizacji islamu i chrześcijaństwa, w najlepszym razie pandemonium terroru, krwawej wojny między zorganizowanym światem państw, społeczeństw i gospodarek a siłami chaosu uosabianymi przez Osamę ibn Ladena. Nic takiego się nie stało, a tamte obawy wydają się dziś świadectwem paranoi mijającej dekady.
Ale tamten zamach uruchomił lawinę wydarzeń, która w ciągu dekady wywróciła liberalny ład światowy. Ameryka weszła nie tylko do Afganistanu, ale także do Iraku. Neokonserwatyści liczyli, że obalenie Saddama Husajna wywoła efekt domina, falę demokratyzacji, która zmiecie bliskowschodnie reżimy, Izraelowi zapewni bezpieczne otoczenie, a Ameryce dozgonną wdzięczność wyzwolonych narodów i rolę patrona całego regionu. Eksperyment okazał się katastrofą.
Zamiast rozwiązać konflikt izraelsko-palestyński, Stany zdestabilizowały cały Bliski Wschód. Po reelekcji w 2004 r. większość neokonserwatystów pracowała już poza Białym Domem, a nowa ekipa zabrała się za gaszenie pożaru i ograniczanie strat. Ale szkody były zbyt wielkie, a rysy na wizerunku Ameryki zbyt głębokie. USA ugrzęzły w Iraku, a cały świat zobaczył, że nie starcza im sił, by prowadzić dwie wojny naraz. Padł mit wszechmocnego supermocarstwa.
Jeszcze w 1990 r. Joseph Nye pisał, że na potęgę Ameryki składa się twarda i miękka siła. Twarda to kij, którym może narzucić swoją wolę opornym, i marchewka, za którą może kupić przychylność przekupnych. Miękka to atrakcyjność Ameryki w świecie, jej ideologiczne i kulturowe przywództwo; to ona skłania inne kraje do współpracy, obniżając tym samym koszty twardej siły. George Bush nie tylko połamał kij, ale i roztrwonił miękką siłę. Arogancja jednostronnych działań podważyła kwalifikacje USA do rządzenia światem.
Sprowokowana przez ibn Ladena i podpuszczona przez neokonserwatystów Ameryka zagrała va banque, próbując rzutem na taśmę utrwalić swoją hegemonię po upadku ZSRR i poniosła porażkę. Ale najwięcej straciła podczas drugiej kadencji Busha w Białym Domu, gdy jej twarda siła była uwiązana w Afganistanie i Iraku, a miękka okaleczona przez antyamerykanizm. To wtedy jednobiegunowy układ sił uległ rozszczelnieniu i powstały próżnie, które zapełnił kto inny.
Prawdziwe słońce Peru
Władimir Putin i George Bush siedzieli łokieć w łokieć na ceremonii otwarcia olimpiady w Pekinie, gdy rosyjskie czołgi wjeżdżały do Gruzji. Supermocarstwo nie tylko nie wiedziało o gruzińskiej szarży, ale całkowicie położyło zarządzanie kryzysem. Bush odbył jedną rozmowę z Putinem, nie przerwał wizyty w Pekinie, a Condoleezza Rice nie pojechała nawet do Moskwy, przeczuwając zapewne, że zostanie tylko upokorzona. Ustalenie rozejmu na rosyjskich warunkach pozostawiono Nicolasowi Sarkozy’emu.
USA wybrały politykę słów i gestów. – Rosja pożałuje, gdy zobaczy konsekwencje swoich kroków – mówiła Rice w Warszawie po podpisaniu umowy o tarczy antyrakietowej. I Rosja zobaczyła. Trzy miesiące po wojnie w Gruzji Unia wznowiła z nią rozmowy na temat dwustronnego paktu gospodarczego, a po wyborach prezydenckich w USA Dmitrij Miedwiediew poczuł się na tyle pewnie, by zagrozić Ameryce rozmieszczeniem rakiet w obwodzie kaliningradzkim, jeśli Obama zbuduje tarczę antyrakietową.
Podczas gdy Rosjanie znów zaczęli machać szabelką, Chińczycy przyjęli taktykę uśmiechów. Jeszcze w 2001 r. zmusili amerykański samolot szpiegowski do lądowania na wyspie Hainan, żądając od USA przeprosin w zamian za wydanie załogi. Ale gdy Bush rozpoczął wojnę z terrorem, zaczęli być dla Ameryki niezwykle życzliwi i pomocni. A gdy USA bez reszty zajęły się Bliskim Wschodem, oni skupili się na tych częściach świata, na które Bushowi nie starczało czasu ani uwagi.
Jeśli Rosja wybrała twardy neoimperializm, to Chiny postawiły na miękki neokolonializm. Po cichu, ale na wielką skalę zaczęły inwestować w Afryce, oferując tamtejszym państwom ogromne projekty infrastrukturalne: budowę linii kolejowych, sieci telefonicznych, szkół i mostów. Inaczej niż Europejczycy i Amerykanie, nie żądali od dyktatorów demokracji i praworządności, tylko otwarcia na dalsze inwestycje i dostępu do surowców. Na użytek Ameryki Południowej stworzyli prężną dyplomację. Krajom, które USA uważają za swoje podwórko, w najlepszym razie źródło taniej siły roboczej, Chiny od ręki zaoferowały partnerstwo i umowy o wolnym handlu. Prezydent Hu Jintao, który w 2006 r. objechał Afrykę, w listopadzie zawitał na szczyt państw Azji i Pacyfiku w Peru. Drugą gwiazdą był Miedwiediew w asyście krążownika „Piotr Wielki”. Busha prawie nie zauważano.
Jeśli Zachód jest w odwrocie, to nie tylko za sprawą Ameryki, ale przede wszystkim Europy. Rozłam na tle wojny w Iraku podważył sojusz transatlantycki, a antyamerykanizm rozbił obraz Zachodu jako zwartego bloku politycznego. Te dwa kryzysy zbiegły się ze słabością wewnętrzną Unii.
Z dzisiejszej perspektywy widać jasno, że jej ostatnim wielkim sukcesem było rozszerzenie w 2004 r. Od tamtego czasu zjednoczona Europa jest pasmem niepowodzeń. Od fiaska traktatu konstytucyjnego w 2005 r. we Francji i Holandii po tegoroczną porażkę traktatu lizbońskiego w Irlandii: Unia grzęźnie w egzystencjalnym kryzysie, który pociąga za sobą polityczny paraliż. By zaprzeczyć jego oznakom, próbowała za wszelką cenę dopiąć pakiet klimatyczny.
Brukselska biurokracja zdaje się funkcjonować bez zarzutu, rolnicy dostają dopłaty rolne, samorządowcy fundusze strukturalne, ale wystarczy spojrzeć na Unię z zewnątrz, by zobaczyć, jak bardzo skarlała. Podobnie jak Ameryka straciła sprawczość – ale nie z powodu błędnej polityki, tylko przez jej brak, wynikający z niemożności ustalenia wspólnych stanowisk w kluczowych sprawach, poczynając od stosunku do Rosji.
Jeszcze zimą 2004 r. unijna dyplomacja odgrywała kluczową rolę w pomarańczowej rewolucji na Ukrainie, Javier Solana koordynował wsparcie państw zachodnich i rozmowy z Rosją. Ale już sierpniowy rozejm w Gruzji był w całości dziełem Francji, a podczas wizyty Sarkozy’ego w Moskwie Rosjanie nie chcieli wywiesić nawet unijnej flagi. Europa poniosła też klęskę w negocjacjach rozbrojeniowych z Iranem.
Obrońcy Unii uspokajają, że wciąż przyciąga wzorcami kulturowymi, stylem i jakością życia. Ale miękka siła Europy słabnie. Turcja, jeszcze kilka lat temu dobijająca się do jej drzwi, dziś zastanawia się, czy gra o członkostwo jest warta świeczki, jeśli rosnąca część społeczeństwa uważa Europę za zepsutą i bezbożną. Nutę wahania można wyczuć na Bałkanach, nawet w nowych państwach członkowskich drzemie opór wobec unijnej biurokracji i kulturowego postmodernizmu.
Na co komu ład
Przedsmak nowego układu sił dał niedawny szczyt G20 w Waszyngtonie. Grupa ważnych i wpływowych wyraźnie się poszerzyła, stare mocarstwa były mniej pewne siebie, nowe mościły się w fotelach, ale jedynym owocem spotkania było zdjęcie przywódców i deklaracja poparcia dla wolnych rynków. Wielobiegunowy świat wciąż oczekuje przywództwa Ameryki. A gdy go nie ma, nie potrafi podjąć decyzji nawet w tak palącej sprawie jak kryzys finansowy.
Ustępującego prezydenta USA wini się często za podkopanie ONZ, ale nie jest wcale pewne, czy Narody Zjednoczone cieszyłyby się większym autorytetem po dwóch kadencjach Ala Gore’a. Świat zwyczajnie wyrósł z instytucji skrojonych 60 lat temu po myśli ówczesnych mocarstw. Nowe nie czują się w nich adekwatnie reprezentowane, a coraz więcej spraw ustalają poza ONZ, zwłaszcza na regionalnych forach, gdzie to one, a nie Zachód, mogą dyktować warunki.
Wschód nie jest jeszcze politycznie zjednoczony, ale buduje już zaczątki własnych instytucji. NATO wyrasta konkurencja w postaci Szanghajskiej Organizacji Współpracy (SCO), zrzeszającej Chiny, Rosję i posowieckie republiki Azji Środkowej. SCO może z czasem podjąć interwencje militarne, na przykład na Kaukazie. Autorzy amerykańskiego raportu spekulują, że wschodni sojusz mógłby wkroczyć do Afganistanu, gdy wyjdzie stamtąd NATO.
Sceptycy mówią, że Wschód nigdy nie zajmie miejsca Zachodu, bo nie ma własnego projektu cywilizacyjnego. Chiny zrobiły najbardziej zachodnią olimpiadę, jaką można sobie wyobrazić. Spodziewano się komunistycznego pokazu siły, tymczasem królował Konfucjusz, tradycja cesarstwa i uśmiechnięte dzieci z całego świata. „Zobaczcie, jesteśmy drugą Ameryką” – zdawały się mówić Chiny.
Nawykłe przez wieki do roli imperium Chiny nie mają potrzeby narzucania własnego porządku i norm kulturowych, która cechuje krótkotrwałe mocarstwa zachodnie. Rządzić będą tak czy owak, więc dlaczego nie wcielić się w poprzednika, skoro jego wizerunek tak dobrze się sprawdził? Po co promować jakiś spójny, własny ład w świecie wielu mocarstw, na dodatek wyczulonych na najmniejszą oznakę chińskiego imperializmu?
Jeśli przesunięcie sił będzie nadal przebiegać stopniowo, o wiele bardziej prawdopodobny jest dialog między Wschodem a Zachodem, z którego z czasem wyłoni się jakiś modus vivendi, a raczej geopolityczne jin i jang. W odróżnieniu od Ameryki, która miała kompleksy wobec Europy i szukała akceptacji świata, Chiny będą mocarstwem bardziej niezależnym i skupionym na sobie.
Terror globalizacji
20 lutego 2004 r. Ben Bernanke wygłosił odczyt przed Wschodnim Stowarzyszeniem Gospodarczym. Przyszły prezes banku centralnego USA i wyrocznia rynków finansowych orzekł, że światowa gospodarka weszła w Wielkie Umiarkowanie – epokę stabilnej inflacji i stabilnej produkcji. Minął czas wahań, żywioły zostały ujarzmione. – Spadek zmienności jest ściśle związany z faktem, że recesje stały się rzadsze i słabsze – mówił Bernanke.
Cztery lata temu światowa gospodarka rzeczywiście sprawiała wrażenie, jakby przeszła na automatyczną skrzynię biegów. Azja rosła jak na drożdżach, Ameryka i Europa umiarkowanie, ale solidnie, Ameryka Południowa zdawała się wychodzić na prostą, nawet Afryka odbiła się od dna. To wszystko miało być zasługą przeciwcyklicznej polityki monetarnej i nowoczesnej bankowości, wydajnie pompującej kapitał i równie sprawnie kanalizującej ryzyko.
Ten świat już nie istnieje. W ciągu minionego roku Bernanke był świadkiem upadku czołowych banków, zapaści rynków finansowych, dzikiej zmienności zatrudnienia, produkcji, cen akcji, ropy, a nawet żywności, wreszcie początku pierwszej globalnej recesji. Ten zawał kładzie kres nie tylko Wielkiemu Umiarkowaniu. To kres neoliberalnego ładu gospodarczego, w którym turbokapitalizm finansowy dyktował warunki całej światowej gospodarce.
Katalizatorem zmian znów był akt terroru, tym razem w wykonaniu anglosaskich bankierów. Inaczej niż przy WTC, motywem nie była nienawiść, tylko chciwość, zamiast bomb użyto instrumentów finansowych, a ofiarami padli nie ludzie, tylko banki, ale efekt jest podobny: zamiast strachu przed przemocą, zapanował równie globalny strach przed nędzą. Tylko skutki terroru finansowego będą poważniejsze.
Na każdym z dotychczasowych etapów bagatelizowano zasięg kryzysu. Półtora roku temu miał zamknąć się w segmencie kredytów hipotecznych, wiosną tego roku miał dotknąć najwyżej kilku amerykańskich banków, latem miał nie wyjść poza Wall Street, a jesienią ograniczyć się do systemu finansowego. Dziś mamy globalną recesję w gospodarce materialnej, a ci sami, którzy zapewniali, że do niej nie dojdzie, twierdzą, że powtórka depresji gospodarczej lat 30. XX w. jest wykluczona.
Krach w USA destabilizuje przemysł i handel w krajach, które nie miały nic wspólnego ze złymi hipotekami w Ameryce, a jedynym łącznikiem jest przynależność do jednego systemu gospodarczego, zwanego wolnym rynkiem. Kryzys pokazał groźne oblicze globalizacji: żyjemy w jeszcze bardziej zintegrowanym świecie, niż zwykliśmy sądzić, połączonym nie tylko na dobre, ale i na złe. Jeśli amerykańscy bankierzy zdołali nabroić na całym świecie, potencjalnie to samo mogą zrobić gracze rynkowi z Chin, Rosji czy Brazylii.
Ostatni Cadillac Obamy
To, że globalna gospodarka nie pękła jeszcze pod naporem nierównowagi, zawdzięczamy konsorcjum gospodarczemu Chin i Ameryki. Chimerica, jak ochrzcił je brytyjski historyk Niall Ferguson, to coś więcej niż pragmatyczny sojusz ustępującej i wschodzącej potęgi świata – to głęboka symbioza między największym eksporterem a największym importerem, między fabryką świata a globalnym centrum handlowym, między krajem o najwyższych rezerwach walutowych i tym najbardziej zadłużonym.
Powodem, dla którego USA tak szybko pośpieszyły na pomoc korporacjom hipotecznym Freddie Mac i Fannie Mae, była troska nie tyle o amerykańskich kredytobiorców, co o dobre samopoczucie chińskiego banku centralnego, który w obligacjach obu tych firm trzyma 20 proc. rezerw walutowych kraju. Ameryka nie może narazić się Chinom, bo to one pożyczają jej kapitał na ratowanie tonących banków. Chiny ratują Amerykę, bo to ich największy rynek zbytu. Od września są jej największym wierzycielem.
Chimerica pozwoli Obamie zaciągnąć kolejne długi na reanimację amerykańskiej gospodarki, ale gospodarczy układ sił w tym sojuszu przechyla się na korzyść Pekinu. Sekretarz skarbu USA prawie spadł z krzesła, gdy usłyszał słowa wicepremiera Chin podczas jego grudniowej wizyty w Waszyngtonie. – Ufamy, że strona amerykańska podejmie wszelkie kroki, by ustabilizować rynki finansowe i zapewnić bezpieczeństwo chińskich inwestycji w USA – powiedział Wang Qishan.
Ale kryzys przyspiesza też długofalowe procesy w całej globalnej gospodarce. Jesteśmy świadkami największego transferu zasobów z Zachodu na Wschód, przesunięcia kontroli nad kapitałem, środkami produkcji i surowcami, jakiego nie było w historii gospodarczej świata.
Nowy Cadillac, którym Barack Obama pojedzie do Białego Domu, może być ostatnią prezydencką limuzyną wyprodukowaną przez amerykański koncern. Upadek sektora samochodowego to przedostatni akt epoki przemysłowej w Ameryce, z dużych branż została jej już tylko produkcja samolotów pasażerskich. To samo stanie się w Unii.
W globalnym rozdaniu Ameryce pozostały usługi, w tym kluczowe i do niedawna najbardziej dochodowe, czyli bankowość. Tak jak Chiny postawiły na fabryki, a Rosja na szyby naftowe, tak Ameryka na banki. Zapewnianie kapitału globalnej gospodarce i ubezpieczanie jej od ryzyka miało być podstawą prosperity USA w XXI w. Kłopot w tym, że największym globalnym ryzykiem wydają się dziś amerykańscy bankierzy, a tamtejszy sektor finansowy wyleciał właśnie w powietrze.
Od Putina do Paulsona
Zapowiedzią nowego porządku jest powrót państwa do gospodarki – ale nie w roli nieudolnego właściciela, tylko prężnego inwestora. Ten powrót zaczął się na długo, zanim sekretarz skarbu USA zaczął kupować banki i firmy ubezpieczeniowe, a inicjatorem tego procesu był Władimir Putin. Odzyskanie kontroli nad Gazpromem i upaństwowienie Jukosu to moment narodzin kapitalizmu państwowego ery globalnej.
Kapitalizm i autorytaryzm pożeniły już wcześniej Chiny Deng Xiaopinga, lecz to putinowska Rosja przeszła do antyliberalnej ofensywy, tworząc mocarstwo surowcowe i wykorzystując swoją pozycję na wolnym rynku do zarabiania i rozgrywek politycznych. To samo zrobiły Wenezuela i Iran, szejkanaty znad Zatoki Perskiej poszły tropem Singapuru, tworząc centra finansowe. Spadek cen ropy osłabił petroreżimy, lecz wobec kurczących się zasobów ropy obie formy kapitalizmu państwowego mają przed sobą wielką przyszłość.
Państwa wkroczyły też na rynki finansowe. Chiny i Rosja założyły w ostatnich latach państwowe fundusze inwestycyjne, lokujące nadwyżki rezerw walutowych w akcjach zachodnich firm. Kolejny rozdział kapitalizmu państwowego piszą teraz USA i Wielka Brytania – w zamian za pomoc dla zagrożonych banków rządy otrzymały ich udziały, a jeśli sytuacja tych instytucji się pogorszy, nie zawahają się przejąć je w całości. I jest mało prawdopodobne, by je kiedykolwiek sprzedały.
Za kilka lat możemy obudzić się w świecie, w którym mocarstwa będą kontrolować strategiczne dziedziny globalnej gospodarki: Rosjanie energetykę, Chińczycy przemysł, zaś Amerykanie odbudowaną bankowość. Europejczycy, niezdolni dziś do prowadzenia nawet wspólnej polityki ekonomicznej, zostaną na marginesie. Chyba że przyparci do muru jednak się sfederalizują i stworzą europejską korporację państwową.
Nie oznacza to końca kapitalizmu. Na świecie zostało zbyt dużo kapitału, poza tym nie wynaleziono lepszego systemu produkcji. Zniknie natomiast jedna z jego odmian, turbokapitalizm, który królował w ostatnich dwóch dekadach na rynkach finansowych. Ten model, akcentujący zyskowność kosztem bezpieczeństwa, własność prywatną kosztem państwowej i rynek zamiast społeczeństwa, jest zbyt niestabilny i nieprzewidywalny w głęboko zintegrowanym świecie.
Jeśli obecny kryzys będzie głęboki – a wiele na to wskazuje – nowy kapitalizm może przenieść globalną gospodarkę z otwartej przestrzeni wolnych rynków do gmachu, którego filary stanowić będą państwowe korporacje mocarstw. Na nich spocznie sklepienie regulacji, które ograniczą zyski, ale i ryzyko. Ostatnie 20 lat będziemy wspominać jako czas Dzikiego Zachodu, który zaprowadził świat na skraj przepaści.
Liberalizm na zakręcie
Ale najdobitniejsza zapowiedź przełomu to głód idei. W ostatnich latach zobaczyliśmy widowiskowy pomór obowiązujących doktryn. Neoliberalizm, którego upadek budzi dziś tyle lewicowej Schadenfreude, to tylko najnowsza ofiara. W Ameryce poległ neokonserwatyzm, w Niemczech socjaldemokracja kona pod rękę z chadecją, w Wielkiej Brytanii zwiędł blairyzm, z Francji wyparował neogaullizm. Europa i Ameryka są w intelektualnym uwiądzie, a kryzys tylko go podkreślił.
W odpowiedzi na upadek starych idei Zachód ekshumował jeszcze starsze. Do ekonomii wrócili neokeynesiści (Nagroda Nobla dla Paula Krugmana; stanowisko w ONZ dla Josepha Stiglitza), a na arenę światową – internacjonaliści (clintonowska ekipa zagraniczna Obamy). Pierwsi za przykładem Roosevelta chcą ratować gospodarkę USA końską dawką inwestycji publicznych, drudzy, wzorem Clintona, obiecują odbudować potęgę Ameryki, jednając ją z Europą i rozmawiając z reżimami.
Jednych i drugich czeka zderzenie z rzeczywistością. John Maynard Keynes pomaga zrozumieć mechanizm kryzysu gospodarczego i uniknąć błędów popełnionych w latach 30. XX w., ale czy wybitny ekonomista, zmarły w 1946 r., może mieć recepty na globalny kryzys w 2009 r.? To samo dotyczy polityki międzynarodowej: jak przydatne będą metody z czasów amerykańskiej hegemonii lat 90., skoro Europa jest dziś słaba, a głównym wyzwaniem jest wzrost nowych potęg?
Ale problem jest głębszy niż brak nowych recept. Po zdjęciach z Abu Ghraib, porażce demokratyzacji w Iraku i Afganistanie, wreszcie kryzysie kapitalizmu rozprzestrzenionym poprzez wolny rynek na cenzurowanym jest sam liberalizm. Europa i Ameryka wciąż w niego wierzą, ale w wielu częściach świata zachodnia ideologia wolności kojarzy się coraz bardziej z zagrożeniem, anarchią i nędzą. Atrakcyjność nieliberalnych reżimów nie bierze się z ich uroku, lecz z wizerunkowej kompromitacji liberalizmu.
Dlatego tak przełomowy jest wybór Baracka Obamy. Amerykanie nie wybrali go ze względu na kolor skóry, ale dlatego, że wyartykułował tęsknotę za nowym liberalizmem i obiecał zredefiniować wolność na nowe stulecie. Jego wyborcy wierzą, że tchnie nowego ducha w ideologię wolności, nie tylko uwiarygodni ją w świecie, ale nada liberalizmowi nową treść, która pozwoli Ameryce odzyskać ideowe przywództwo. To ogromne wyzwanie, nawet dla tak utalentowanego człowieka jak Obama, wybranego przez globalną aklamację.
Klucze łabędzi
Wszystko to stanie się pod warunkiem, że nie spotkamy po drodze Czarnego Łabędzia. Jak dowodzi Nassim Nicholas Taleb w książce pod tym tytułem, największy wpływ na losy świata mają niespodziewane wydarzenia – te niedające się przewidzieć i te bardzo rzadkie, których istnienia nie dopuszczaliśmy. Jak czarne łabędzie, które znamy dopiero od odkrycia Australii.
Według Taleba winę za obecny kryzys ponoszą nie bankierzy, tylko ekonomiści, którzy wprowadzili miary ryzyka nieadekwatne do rzeczywistych zagrożeń i modele ekonometryczne zaniżające wpływ przypadku. W polityce podobną rolę odgrywają złudnie proste teorie jak „koniec historii” Fukuyamy, „zderzenie cywilizacji” Huntingtona czy „potęga demokracji” Sharansky’ego. Świat jest nieporównanie bardziej złożony, bardziej zintegrowany, a przede wszystkim mniej przewidywalny.
Jakich czarnych łabędzi możemy dziś nie dostrzegać? Przede wszystkim ryzyka dużego konfliktu wojskowego. W „Wojnie świata”, książce poświęconej XX-wiecznym konfliktom, Niall Ferguson wylicza trzy okoliczności, które towarzyszyły ich wybuchom: wstrząsy gospodarcze, słabość dotychczasowego hegemona i napięcia etniczne. Dwa pierwsze warunki są już spełnione, zalążkiem trzeciego jest choćby sytuacja na Kaukazie, skądinąd obszarze rywalizacji Wschodu z Zachodem. Przed rosnącą groźbą wojny na Bliskim Wschodzie ostrzega z kolei w swoim raporcie amerykański wywiad.
Niespodzianką byłby też gwałtowny upadek Chin lub Rosji. Wschodzące mocarstwa wyjdą z kryzysu gospodarczego umocnione, ale pod jednym warunkiem: że go przetrwają. Chiny rozrywa przepaść między biednymi a bogatymi, Rosji grozi wyludnienie i dławiącą zależność od cen ropy, Indie są politycznie niestabilne. Jak zauważył Thomas Friedman po zamachach w Bombaju, na krótką metę największym wyzwaniem dla Ameryki może być zarządzanie słabością, a nie siłą nowych potęg.
Wielkim czarnym łabędziem byłaby spontaniczna i pokojowa demokratyzacja Chin. Oznaczałaby nie tylko piorunującą zmianę w układzie sił i relacjach gospodarczych, ale przede wszystkim potężne uwiarygodnienie liberalizmu, znak, że wolność jest jednak wartością uniwersalną, przypisaną nie tylko do zachodniego kręgu cywilizacyjnego. Ale największy czarny łabędź już nadleciał. To nowy prezydent USA.