Ten typowy caudillo będący krzyżówką dyktatora wojskowego i sekretarza Komitetu Centralnego ds. propagandy jakiejś postkomunistycznej partii lewicowej, wchodzi najwyraźniej w buty Fidela Castro, które są dla niego za duże. Tyrady Chaveza w wielogodzinnych programach autorskich usłużnej telewizji państwowej budzą uśmiechy politowania w Europie, zażenowanie sąsiadów Wenezueli i lodowatą neutralność najbliższych sojuszników - Kuby, Białorusi i Rosji. W USA są ignorowane.
Prezydenta Chaveza niepokoi porozumienie Amerykanów i Kolumbii w sprawie udostępnienia baz potrzebnych do zwalczania narkobiznesu, który jako państwo w państwie zagraża nie tylko Kolumbii, ale także jej sąsiadom - Ekwadorowi, Peru i właśnie Wenezueli. Głównym odbiorcą kolumbijskiej kokainy są gangsterzy z USA i mafia sycylijska w Europie. Głównym producentem natomiast są kartele kokainowe z Medellin i Cali, które rządzą północną Kolumbią za pomocą prywatnej armii o nazwie Fuerzas Armadas Revolucionarias Colombianas (FARC). W przeszłości była to partyzancka przybudówka Komunistycznej Partii Kolumbii, sterowana z Hawany i korzystająca z internacjonalistycznych, antyimperialistycznych usług kubańskich instruktorów. Po upadku komunizmu i w związku z zanikiem wpływów Fidela Castro w Ameryce Łacińskiej, żołnierze FARC, zamiast złożyć broń i wejść do parlamentu drogą utorowaną przez inną lewicową partyzantkę kolumbijską, Movimiento 19 de Abril (M19) czyli Ruchu 19 Kwietnia, przeszli na żołd narkobaronów jako najemnicy i stali się bandytami, jakich świat nie widział. Siły zbrojne Kolumbii nie mogą sobie poradzić z rosnącym w potęgę narkobiznesem, choć walczą z nim od ponad 30 lat.
Amerykańska pomoc jest tu potrzebna nie tylko Kolumbii lecz także krajom narażonym na coraz większe uzależnienie ich młodych obywateli od kokainy, która bierze w posiadanie organizm człowieka już od pierwszego z nią kontaktu. Chavezowi może się nie podobać udostępnienie Amerykanom ośmiu baz lotniczych w Kolumbii, ale to nie znaczy, że uprawnione jest postrzeganie w tym fakcie pretekstu do koncentracji sił USA przeciwko Ameryce Łacińskiej. Próba położenia kresu wojnie domowej w Kolumbii, uda się to, czy nie - nie może być postrzegana jako zagrożenie dla pokoju. Zagrożeniem dla pokoju jest natomiast retoryka Chaveza i zapowiedź zwiększonych zakupów czołgów w Rosji.
Nawiasem mówiąc Chavez, jako były wojskowy, powinien wiedzieć, do czego służy czołg, zwłaszcza że stawiał już siły zbrojne swego kraju w stan pogotowia przed wiszącą na włosku wojną z Kolumbią. Czołgiem nie można jeździć po bagnach rozlewiska Orinoko i nie można nimi przejść pasma górskiego o wysokości 4 tys. n.p.m., które sforsował, lecz konno, Simon Bolivar, twórca Wenezueli i wyzwoliciel Kolumbii. Chavez powinien wiedzieć, że czołg w Ameryce Łacińskiej służył zawsze do wjeżdżania na dziedziniec pałacu prezydenckiego w czasie próby wojskowego zamachu stanu. Wie o tym jego irański przyjaciel, Ahmedineżad, który w swoim otoczeniu, spośród wojskowych ma tylko marynarzy. Okręt nie wjedzie na dziedziniec, a czołg wsparty przez samoloty władzę może odebrać bez trudu. Czyżby Chavezowi znudziła się już władza? Czyżby zrealizował już swój projekt ekonomiczno-propagandowy „Socialismo del siglo XXI"?