Terroryzmy nowej generacji
Rocznica zamachów z 11 września: Jak zmienił się świat i media?
A wszystko zaczęło się banalnie. Porwać samolot i uderzyć nim w ścianę domu. To zadanie trzeba było doprecyzować pod kątem skuteczności zamachu. Skuteczność jest kategorią podstawową. Patologia terroryzmu w całej swojej historii za skuteczność uważała sam akt przemocy. Dlatego w definicji terroryzmu poprzedniej generacji mówiło się o „nieskutecznym manipulowaniu cudzym lękiem do celów politycznych". I do 11 września 2001 r. definicja wydawała się wystarczająca. Dokonano zamachu na WTC. I co się stało? Stany Zjednoczone trwają wciąż na pozycji hegemona, Nowy Jork istnieje i nadal kwitnie, zamachy nie przyczyniły się do zmiany prezydenta. Zginęło trochę osób. „Trochę" to zresztą termin niestosowny. Ponad trzy tysiące ofiar to największa w historii liczba zabitych w zamachu. Żołnierze wkroczyli do Afganistanu i są tan po dziś dzień.
Potem nastąpiły dalsze zamachy - w Madrycie. Tam skuteczność okazała się bezlitosna. Jose Maria Aznar, premier dobry, sprawny, choć - nomen omen - niemedialny przegrał wybory, których by nie przegrał, gdyby nie zamach na pociągi zmierzające do Madrytu. W Hiszpanii, gdzie baskijska ETA przyzwyczaiła społeczeństwo do zamachów, z którymi ludzie „zżyli się" wiedząc, że niczego one nie zmienią, nagle jeden zamach, nietypowy, odwrócił kartę wyborczą Aznara i doprowadził do premierostwa polityka gorszego, mniej sprawnego, ale bardziej medialnego - pana Zapatero, Napieralskiego Hiszpanii. Kto więc głosował - elektorat czy może ludzie skutecznie wystraszeni przez terrorystów, którym nie podobał się udział wojsk hiszpańskich w siłach koalicyjnych w Iraku? Media spełniły tu role podwójną - przekazały informację o zamachu i wpłynęły na elektorat. Tego wcześniej nie było. Po Madrycie trzeba więc pisać definicję terroryzmu od nowa: jest to „skuteczna czasem manipulacja cudzym lekiem do celów politycznych".