Nie lubię podróży samolotem. Nie z powodu strachu przed lataniem; nie dlatego, że wskutek wybuchu wulkanu można ugrzęznąć na lotnisku na tygodnie; nie dlatego też, że jest to droższe, a kontrole – coraz bardziej uciążliwe.
Po prostu lubię wsiadać do samochodu przed naszym domem w południowo-wschodnim zakątku Polski, prosto z marszu, bez specjalnego przygotowania i – jadąc nieprzerwanie na wschód lub południe – przekraczać kolejne granice, by pod wieczór rozbijać namiot na bośniackim, macedońskim lub ukraińskim wzgórzu.
Lubię tę ciągłość – i ciągłość życia niepodzielonego na czas pracy i czas wolny – czas wakacji, odpoczynku – ten wynalazek i przywilej XIX-wiecznej Veblenowskiej klasy próżniaczej – i ciągłość przemierzanej przestrzeni.
To jest dla mnie prawdziwa podróż.
Życie codzienne
Parę lat temu spędziliśmy kilka zimowych dni w bośniackim Travniku. Padało. O tym, że w Bośni zawsze pada, pisał już Ivo Andrić w „Konsulach ich cesarskich mości”. Przez kilka dni chodziliśmy po głównej ulicy miasta. „Jedziecie do Splitu?” – upewniali się znajomi. „Jedźcie do Splitu – radzili inni. – To tylko trzy godziny autostradą”. Któregoś dnia w ulewnym deszczu pojechaliśmy oglądać stečki na średniowiecznych cmentarzach bogomiłów, manichejskiej religii, która swego czasu uczyniła Bośnię jedynym heretyckim państwem Europy. W górach deszcz zamienił się w śnieg. Zgubiliśmy się we mgle. Przy bocznej drodze, przed restauracją, stał w klatce swojej wielkości brunatny niedźwiedź.
Nasze podróże są niepozorne – to słowo doskonale opisuje ich charakter.