7 czerwca Opole sprawiało wrażenie Jarocina sprzed dziesięciu lat. Tłumy młodych ludzi zjechały tu, żeby posłuchać swojej muzyki, której nie ma ani w telewizji, ani w największych rozgłośniach radiowych. Hip-hop dzisiaj, tak jak kiedyś ostry rock, uchodzi za ekspresję nieoswojoną, o wyraźnie subkulturowym pochodzeniu. Nic dziwnego, że miasto obawiało się tego koncertu. Wtajemniczeni wiedzieli, że na przykład warszawski zespół Molesta, przemianowany teraz na Ewenement, ma nieobliczalnych fanów, którym najbliżej do folkloru futbolowych szalikowców. Wiadomo też było, iż nie obędzie się bez rzucanych ze sceny wulgarnych słów i zapachu marihuany na widowni.
Nie stało się jednak nic złego, odwrotnie – stało się coś bardzo dobrego. Festiwal, który w ostatnich latach pogrążał się w nudnej rutynie, dzięki darmowym koncertom na placu Wolności odżył, a przy okazji pokazał, czym różni się estradowy mainstream od nurtów pobocznych, które być może już jutro wejdą na główną scenę.
Bolesław Pawica, reżyser tych trzech koncertów, narzekał, że przyszło mu pracować cokolwiek po harcersku. Na amfiteatralnej scenie realizatorzy mieli do dyspozycji kamery na gigantycznych wysięgnikach, efekty oświetleniowo-pirotechniczne, a nawet samolot, który umożliwiał robienie ujęć z nieba. Tutaj, na placu, trzeba było zadowolić się prostymi środkami. Jednak w sobotę 9 czerwca, gdy było już po wszystkim, Pawica wiedział, że to właśnie on czuć się może dzieckiem szczęścia.
Cóż bowiem stało się na głównej scenie? Grand Prix dla Ryszarda Rynkowskiego odebrano jako wyraz uznania dla wieloletnich zasług artysty, który na użytek festiwalu przygotował recital złożony ze swoich najbardziej znanych piosenek z ostatnich płyt. Rynkowski mógłby być żywym symbolem festiwalowego Opola, bo śpiewa rzeczy chwytliwe, bezpretensjonalne i stale puszczane w radiu.