Radości podniebieniu przynoszą zarówno dania sezonowe (zupa dyniowa, w której przyrządzaniu Austriacy są prawdziwymi mistrzami, oraz Sturm, czyli na pół sfermentowane wino, które smakuje jak soczek, ale niebezpiecznie mąci w głowach) oraz stałe specjalności: sznycel po wiedeńsku oraz zaimportowany z Tyrolu strudel. Ciekawsza, bo o zmieniającym się menu, uczta czeka bywalców galerii i muzeów. Wiedeń już od jakiegoś czasu skutecznie rywalizuje w tej kwestii o europejską palmę pierwszeństwa z Londynem, Berlinem i Paryżem. Nie inaczej jest w tym roku.
Tycjan, Tintoretto, Bellini
A zatem pierwsze danie. Przygotowane głównie z myślą o miłośnikach sztuki dawnej przez Kunsthistorisches Museum. Po medialnych hitach ostatnich lat (Bruegel, Caravaggio/Bernini) przyszedł czas na personę nie mniej znaczącą: Tycjana. Tym razem nie jest to jednak retrospektywa, a wystawa tematyczna, kierująca naszą uwagę na wizerunek kobiety w malarstwie owego mistrza szkoły weneckiej. I aby ów przekaz renesansowego piękna wzmocnić, Tycjana „obudowano” innymi wybitnymi artystami, jak Jacopo Tintoretto, Giorgione czy Giovanni Bellini, którzy też mieli własne pomysły na utrwalanie niewieścich wdzięków. Jest refleksyjnie, bo zmieniające się kanony piękna zawsze skłaniają do zadumy (do 16.01).
Czytaj też: Mecenat miejskich elit
Fotografia, Monet, Picasso, Modigliani
Na drugie danie zdecydowanie warto wybrać Albertinę, gdzie w cenie jednego biletu skosztować można aż trzech ekspozycyjnych potraw. Po pierwsze, posmakować ogromnej panoramy amerykańskiej fotografii, od lat 30. XX w. po dzień dzisiejszy. Raczej dekonstruującej niż utrwalającej „American dream”. Z całą plejadą gwiazd obiektywu, od Diane Arbus i Richarda Avedona, po Cindy Sherman, Nan Goldin i Davida LaChapelle′a (do 28.11.).
Czytaj też: Artyści na cenzurowanym
Po drugie, nasycić się ekspozycją „Od Moneta do Picassa”, czyli wręcz podręcznikową prezentacją wszystkich najważniejszych twórców stulecia 1850–1950 (bezterminowo). To niewiarygodne, że wszystkie pokazane na wystawie arcydzieła (i kilkaset innych, które pozostały w magazynach) zgromadził przez kilkadziesiąt lat austriacki prawnik Herbert Batliner, by następnie całą kolekcję przekazać Albertinie w darze.
I wreszcie „Modigliani” – imponujący (120 prac) przegląd dorobku artysty (do 9.01.), pokazujący, jak efektownie i efektywnie włoski malarz łączył awangardę z fascynacją sztuką prymitywną (do 9.01.).
Czytaj też: O czym krzyczą artyści awangardowi
Egon Schiele i lata 80.
Po takim obżarstwie warto się trochę przejść i głębiej odetchnąć, by sięgnąć po estetyczny deser. Najlepiej zafundować go sobie w… Albertinie Modern, czyli niedawno otwartej filii zacnego muzeum. To osobliwe miejsce na prezentację sztuki współczesnej – monumentalny Kunstlerhaus, zbudowany w 1868 r. Budynek długo pozostawał zamknięty, żmudnie go remontowano i adaptowano dla potrzeb sztuki nowoczesnej.
Na szczęście po wejściu do środka szybko zapomina się o tych pompatycznych kolumnach, marmurach i tympanonach, bo sale wystawowe zaaranżowano minimalistycznie. Tu do delektowania się mamy dwa łakocie. A zatem wystawa 21 autoportretów Egona Schiele zderzonych z podobnymi pracami artystów tworzących (także pod jego wpływem) w XX w. Swoją drogą, to imponujące, jak regularnie, niemal rok po roku, Austriacy potrafią organizować wystawy swoich gwiazd (Schiele, Klimt, Kokoschka), za każdym razem znajdując inny klucz do ich promowania (do 23.01.). Natomiast piętro wyżej szalona, rozmalowana, pełna wigoru, jak czasy, o których opowiada, wystawa o światowej sztuce lat 80. XX w. O niej więcej w osobnym artykule.
Freud na deser
A wisienka na torcie? Pomyślałem, że może nią być Muzeum Freuda, działające wprawdzie od 1971 r., ale przez ostatnie lata zamknięte i intensywnie przebudowywane. Nowa aranżacja doczekała się już różnych architektonicznych nagród i trzeba przyznać, że to rzeczywiście wzorcowe połączenie trudnej w adaptacji (mieszczańska kamienica) starej architektury z nowoczesnością. Muzeum anektuje przestrzeń dawnego mieszkania i pracowni Freuda, czyli miejsca, w którym słynny lekarz spędził 47 lat swego życia.
Wystawa doskonale prowadzi przez zakamarki psychoanalitycznych teorii, ale… wielu zwiedzających może rozczarować. Odstąpiono bowiem od pomysłu ekspozycji scenograficznej na rzecz klasycznej muzealnej narracji, z gablotami w roli głównej. Pamiątek po Freudzie tu niewiele i nie zadano sobie trudu, by widz mógł choć na chwilę wejść w dekorację tamtych czasów i emocji. Najbardziej rozczarowuje oczywiście brak legendarnej kozetki. By ją obejrzeć, trzeba odwiedzić inne poświęcone Freudowi muzeum – w Londynie. Ale to już na inną opowieść. Smacznego!
Czytaj też: Muzea sztuki współczesnej. Kto liderem, kto outsiderem