16 grudnia 1981 r. podczas pacyfikacji kopalni „Wujek” od strzałów z broni maszynowej na miejscu zginęło sześciu górników, a trzech kolejnych zmarło w szpitalu od ran postrzałowych. Kilkudziesięciu zostało rannych. Jeżeli Mieczysław F. Rakowski uznał później tragedię „Wujka” za nieszczęśliwy wypadek na drodze stanu wojennego, to dlaczego władze z perfidną premedytacją podejmowały działania zmierzające do wymazania tego wydarzenia z naszej świadomości? Natychmiast rozpoczęły idiotyczną, trudną do wytłumaczenia, a w rezultacie samobójczą walkę z symboliką krzyża.
Czytaj też: Dlaczego dramat „Wujka” wciąż obrasta legendą
Pierwsze krzyże
Pierwszy krzyż pojawił się już wieczorem w miejscu krwawych wydarzeń, tuż po wywiezieniu zabitych i rannych. Przyniesiono go z łaźni łańcuszkowej. To tam strajkujący uczestniczyli wcześniej w zaimprowizowanej podczas tej szczególnej sytuacji mszy. Zniknął kilka dni później.
Postawiono drugi krzyż. Już solidniejszy – stał do nocy z 26 na 27 stycznia 1982 r. Wtedy to pod kopalnię podjechał milicyjny lub wojskowy pojazd z doczepioną liną. Z okien okolicznych mieszkań widziano, jak drugi koniec liny został zarzucony na krzyż. Próbowano go wyrwać, ale mocno tkwił w zamarzniętej ziemi. Został tylko złamany. Jego połamane resztki porzucono w osiedlowym śmietniku.
Wtedy w „Wujku” zawrzało. Trochę ponad miesiąc po krwawej pacyfikacji górnicy zagrozili kolejnym strajkiem. Po cichu pozwolono więc na postawienie trzeciego krzyża, który przetrwał przez cały stan wojenny.
W pierwszych dniach po tragedii niemal bez przeszkód można było składać pod kopalnią kwiaty i zapalać znicze. Władza bała się kolejnej konfrontacji. Z upływem czasu swobody było coraz mniej.
Od 16 stycznia 1982 r. pod kopalnią co miesiąc zbierały się tłumy. Coraz większe. Zapadła więc decyzja, żeby przestawić krzyż z ulicy za ogrodzenie. Żeby odsunąć go od ludzi – i ludzi od krzyża. Pamięć o tragedii miała się stać wewnętrzną sprawą „Wujka”. Krzyż na razie zostawiono w spokoju, bo w powietrzu wciąż wisiało widmo strajku.
W pierwszą rocznicę tragedii dojście do krzyża blokował już kordon ZOMO.
Władze Katowic otrzymały polecenie przebudowy całego układu komunikacyjnego wokół kopalni. Innymi ulicami pojechały autobusy, porozstawiano znaki zakazu. Trzeba było zrobić wszystko, żeby ten zakątek miasta, który spłynął krwią, oddalić od codziennych spojrzeń. I groźnych refleksji.
Pewnej nocy tuż przy krzyżu wyrósł milicyjny posterunek. Za składanie kwiatów i modlitwę sypały się mandaty, opornych i upartych zatrzymywano. I stało się tak, że ramiona krzyża rosły w górę i zaczęły sięgać nieba. I z dnia na dzień rósł mur między społeczeństwem a władzami stanu wojennego.
Jana Ludwiczaka, przewodniczącego kopalnianej „Solidarności”, którego brutalne aresztowanie w nocy z 12 na 13 grudnia 1981 r. zapaliło w „Wujku” zarzewia strajku i buntu przeciwko stanowi wojennemu, zwolniono z internowania przed wigilią 1982 r. Z bieszczadzkiego więzienia w Uhercach do Katowic jechał w milicyjnej więźniarce. Nie do domu, ale wprost do gabinetu płk. Zygmunta Baranowskiego, szefa SB w województwie katowickim.
– Ze zdziwieniem, ale też niepokojem wysłuchałem jego tyrady, że przełożeni suszą mu głowę za krzyż, bo wokół niego powstał już ołtarz, całkiem przecież niepotrzebny, bo ołtarzy mamy w Polsce i tak zbyt dużo – wspominał Ludwiczak. – Wreszcie przestrzegł, że jako Ludwiczak mogę pod krzyż chodzić, ale jak mnie spotka tam w rocznicę wydarzeń, to zamknie.
Słowa dotrzymał. Rok później Ludwiczak został spod krzyża zabrany i trzymany przez kilka godzin w milicyjnym areszcie.
– W grudniu 1984 r. pod tym krzyżem zostałam pobita przez tajniaków – wspominała Janina Stawisińska z Koszalina, matka Janka, najmłodszego zabitego górnika. Stawisińska, wbrew zakazom, przyjeżdżała z Koszalina do Katowic w każdą rocznicę tragedii. W każdą rocznicę śmierci Janka, który zmarł w szpitalu 25 stycznia 1982 r., nie odzyskując przytomności. Przyjeżdżała też w każdej wolnej chwili. Od 1993 r., kiedy sprawa „Wujka” znalazła się na wokandzie, starała się być na każdej rozprawie. Była zawzięta: – Wierzę w Boga, ale nie wierzę w to, że to on kule nosi. Szczególnie że się napatrzyłam, co oni pod krzyżem i kopalnią wyprawiają. Było widać, że chcą coś zakłamać.
W 1984 r. po raz pierwszy odbył się pod krzyżem Apel Poległych.
Czytaj też: Czy pacyfikacji kopalni „Wujek” dało się uniknąć?
Powrót zbrodniarzy
Z czasem zaczęło się trochę zmieniać. Milicja przestała usuwać po uroczystościach wieńce i wiązanki, tylko obcinała szarfy z napisem „Solidarność”. Na wspomnienie tych chwil ks. Henryk Bolczyk, kapelan górników, lekko się uśmiecha.
– Trzy razy odwożono mnie spod krzyża na przesłuchania do SB – opowiada. Oskarżano go o to, że w przededniu pacyfikacji odebrał w kopalni przysięgę górników, że będą walczyć do ostatniej kropli krwi. Przesłuchujący, w randze kapitana, zauważył: – Wszystko wygląda jak w podręczniku kryminalistyki – oto zbrodniarz wraca na miejsce przestępstwa! SB robiła wszystko, żeby połączyć księdza ze śmiercią górników. Nie udało się. Rzekoma przysięga była tylko odpuszczeniem grzechów.
O to błogosławieństwo poprosiła Bolczyka grupa górników, kiedy 15 grudnia wieczorem opuszczał po modlitwie kopalnię: – Miałem wątpliwości, czy to błogosławieństwo nie podgrzeje atmosfery, czy nie zostanie źle odebrane – wspomina Bolczyk. – Dlatego zamiast po polsku udzieliłem go po łacinie.
Bolczyk nie wytrzymał i szpetnie zaklął na przesłuchaniu.
– Niech tę rzekomą przysięgę potwierdzi choć jeden górnik! Macie pod kluczem internowanych i więzionych. Macie możliwość wyrzucania z pracy, szykanowania rodzin, wyrzucenia z zakładowych mieszkań… Możecie doprawdy wszystko! Przyprowadźcie choć jednego górnika, który wskaże na mnie i powie: tak, odebrał od nas przysięgę krwi!
I na tym skończyło się nękanie Bolczyka za przypisywaną mu przysięgę.
Po zwolnieniu z więzień i internowań spotykali się pod krzyżem w rocznice „Wujka” wszyscy czołowi przywódcy nielegalnej Solidarności. Po zatrzymaniu delegacji z Krakowa w 1986 r. zrodził się Małopolski Komitet Pamięci Górników.
W świat poszły apele o budowę pomnika. Rok później demonstrację pod kopalnię przyprowadził Andrzej Rozpłochowski, jeden z radykalnych liderów Śląsko-Dąbrowskiej Solidarności, który zmarł z końcem ubiegłego roku. Andrzej miał już wówczas w kieszeni paszport emigracyjny w jedną stronę.
– Po wiecu zostałem wciągnięty do milicyjnej „suki” i zaczęto mnie bić – opowiadał. – Na szczęście pojawił się jakiś tajniak i kazał puścić. Potraktował mnie protekcjonalnie. „Panie, Andrzeju, przecież pan nie będzie nam już więcej przeszkadzał”.
Rozpłochowski kilka lat temu wrócił z amerykańskiej emigracji. Swoje pierwsze kroki skierował pod krzyż „Wujka”.
Ostatnią próbę ukrycia prawdy o „Wujku” podjęto u schyłku PRL, w 1988 r., kiedy Solidarność zaczęła już wychodzić z podziemia. W Urzędzie Wojewódzkim w Katowicach złożono wniosek o rejestrację Społecznego Komitetu Budowy Pomnika Poległych Górników.
Został odrzucony. „Powołanie proponowanego stowarzyszenia mogłoby spowodować zagrożenie pokoju i porządku publicznego, ponieważ w składzie założycieli znajdują się osoby karane za czyny przeciwko porządkowi publicznemu (chodziło o skazanych w 1982 r. przywódców strajku – JD). Niezależnie od powyższego istnieje już Społeczny Komitet Budowy Obelisku upamiętniającego daty najważniejszych i tragicznych wydarzeń w KWK »Wujek« związanych z katastrofami i walką załogi o prawa pracownicze” – napisano w odmowie.
Zbliżało się 90-lecie kopalni. Na chytry pomysł wykorzystania jubileuszu do przykrycia mordu dziewięciu z „Wujka” wpadł Patriotyczny Ruch Odrodzenia Narodowego. Mieli zniknąć, rozpłynąć się w ogólnej liczbie wszystkich śmiertelnych ofiar w całej historii kopalni.
Ale Solidarność zdecydowanie sprzeciwiła się mieszaniu zdarzeń. Dopisywaniu ofiar niedawnych krwawych pacyfikacji do tych, których zabrały podczas fedrunku podziemne korytarze gruby: – Uznaliśmy, że w tym przypadku śmierć nie jest równa śmierci – mówi Stanisław Płatek, jeden z liderów strajku, ciężko ranny tamtego dnia.
W grudniu 1989 r. pod krzyżem pojawił się prezydent Wojciech Jaruzelski. Witały go transparenty i okrzyki Konfederacji Polski Niepodległej: „Morderco, na kolana!”.
Role odwróciły się. Oto zbrodniarz ma czelność powracać na miejsce zbrodni.
– Wtedy rzecz jasna mniej, ale po latach bardziej podziwiałem generała, że w takiej atmosferze pochylił się pod krzyżem górników – wspominał Jerzy Wartak, kolejny przywódca strajku.
Podszedł wówczas do Jaruzelskiego i podał mu rękę. – Mocno oberwałem od swoich, że tym gestem rozgrzeszam zbrodniarza. Prezydent zaprosił do Belwederu kilku górników, w tym Wartaka. – Nie wiem, co generał wiedział o „Wujku”, nie wiem, czy mógł zapobiec rozlewowi krwi – mówił. – Ale kiedy przedstawiliśmy przebieg pacyfikacji, kiedy mówiliśmy o bestialskim wyciąganiu rannych z karetek, to ze zdenerwowania drżała mu twarz.
Jerzy Wartak od połowy 2005 r. apelował o pojednanie i przebaczenie za „Wujka”, a trzy lata później ów gest pojednania, jaki uczynił wobec Wojciecha Jaruzelskiego, narobił mu sporo wrogów.
Prezydent Lech Wałęsa odsłonił w dziesiątą rocznicę tragedii Krzyż – Pomnik Poległych Górników. Zimne krzyżowe ramiona wielkiej betonowej konstrukcji przytulają wysoko w górze ten niewielki drewniany krzyż, który tyle widział.
Trwało już wówczas śledztwo w sprawie pacyfikacji „Wujka”. – Chodzi o to, żeby ukarać nie tylko miecz, który przyniósł śmierć, ale i rękę, która go trzymała – powiedział prezydent.
Czytaj też: Dyżurny wróg! Jak władza odgrzewa spór o śląskość i Śląsk
Pytania, legendy, spekulacje
Kiedy historię próbuje się ukrywać i zakłamywać – a tak niewątpliwie było w przypadku „Wujka” – pozwala się jej obrastać w legendy i spiskowe teorie. Jedną z nich było właśnie rzekome odebranie przysięgi od górników przez ks. Bolczyka, że będą walczyć do ostatniej kropli krwi. Były i inne…
Pod koniec lat 80., kiedy wiadomo już było, że odrodzenie Solidarności stanie się koniecznością, w kręgach partyjnych zaczęto kombinować i karkołomnie kojarzyć różne wątki z tragedią w „Wujku”. Uknuto teorię, że to właśnie działacze tego znienawidzonego związku specjalnie podgrzewali atmosferę w kopalni, żeby doszło do ostrej konfrontacji: – Historia uczy, że nic tak nie pomaga przetrwać ideom jak krew na sztandarach – mówiono w kończącym żywot katowickim KW PZPR.
Snuję refleksje. A może to dwie strony podgrzewały konfrontacyjną atmosferę?
Do mojego prowokacyjnego pytania odniósł się Mieczysław F. Rakowski: – Nie zapomnę tego, co powiedział Karol Modzelewski na dziesięcioleciu IPN: „Ja czuję się odpowiedzialny za to, co się stało na »Wujku« również, ponieważ myśmy ich pchali w tym kierunku”. To powiedział Modzelewski, a ja w jego uczciwość wierzę. Bez komentarza.
W wojsku łączono tragedię „Wujka” z możliwą prowokacją wobec gen. Jaruzelskiego, głównego autora stanu wojennego: – Przez cały 1981 r. władze partyjne, z Andrzejem Żabińskim na czele, parły do siłowej konfrontacji z opozycją – mówił gen. Jan Łazarczyk, wówczas szef Wojewódzkiego Sztabu Wojskowego. Żabiński należał do grupy partyjnych jastrzębi – byli w niej m.in. Tadeusz Grabski, Stefan Olszowski i Mirosław Milewski.
Opcja ta dążyła do ostrej rozprawy z kontrrewolucją. Groźnie wymachiwała szabelką katowicka SB i milicja. Nie brakowało tu zwolenników radzieckiej interwencji. Dzielono już stanowiska po wejściu wojsk Układu Warszawskiego. Podczas listopadowej rocznicy rewolucji październikowej, miesiąc przed wprowadzeniem stanu wojennego, w Konsulacie Generalnym ZSRR w Krakowie trwała huczna libacja. To tam katowicka delegacja jako jedyna wznosiła toasty za radzieckie czołgi.
– Od pierwszych dni stanu wojennego wytykano wojsku, że zbyt łagodnie obchodzimy się z tą całą opozycją – wspominał Łazarczyk.
Jaki cel miałaby taka prowokacja? – Mogę sobie wyobrazić taki tok myślenia, że mogłoby chodzić o skompromitowanie ekipy Jaruzelskiego, a zabici górnicy byliby świetnym pretekstem do zmiany władzy. Albo też krew miała zamknąć na długie lata jakikolwiek dialog z opozycją.
Tyle Łazarczyk. Wieczorem 15 grudnia 1981 r. nominację na wojewodę katowickiego odebrał gen. pilot Roman Paszkowski, przyjaciel Jaruzelskiego. Do Katowic przyjechał dzień później, już po tragedii „Wujka”. W drodze przeglądał plik dokumentów, w tym informacje kontrwywiadu wojskowego. Natknął się w nich na wypowiedź Tadeusza Grabskiego, członka Biura Politycznego, który ostro krytykował władze za zbyt łagodne rozprawianie się z opozycją.
– 10 tys. trupów to dziesięć lat spokoju – cytował po latach Paszkowski. Powiedział, że na jego nominację do Katowic należy patrzeć również z tego punktu widzenia: – Tu w partii, w milicji i SB panował specyficzny klimat nastawiony na rozwiązania siłowe. Musiałem spacyfikować to towarzystwo.
Czytaj też: Czy Śląsk spóźnił się na pociąg „Solidarności”?
Targanie po szczękach
Po tragedii „Wujka” nadal strajkowała pod Tychami bieruńska kopalnia „Piast”. 2 tys. zdeterminowanych górników pod ziemią.
Opowiadał mi gen. pilot Roman Paszkowski: – Dwa, trzy dni później pojechałem do kopalni „Generał Zawadzki” w Dąbrowie Górniczej i obiecałem, że na Śląsku więcej się krew nie poleje. Myślę, że słowa dotrzymałem…
Ale już pod pana rozkazami odbyło się drugie odblokowanie Huty „Katowice”, a potem kopalń „Piast” i „Ziemowit”. W hucie ostro targano po szczękach.
Gen. Paszkowski obruszył się: – Między targaniem po szczękach a użyciem broni jest chyba zasadnicza różnica? Huta była dla nas groźnym punktem zapalnym, ale jeszcze dramatyczniej było w „Piaście”. Czy pan wie, że przychodzono do mnie – do wojewody i szefa Wojewódzkiego Komitetu Obrony – po zgodę na interwencję na dole? W podziemiach! To były chore pomysły ze strony milicji czy kogoś tam. Takich pomysłodawców wyrzucałem za drzwi.
Przeczekanie największych emocji to bezpieczniejsza metoda niż wchodzenie w oko cyklonu. Okazało się, że można z górnikami rozmawiać i przeczekać groźne napięcie. „Piasta” przeczekano do świąt. Udało się uniknąć dramatu, który miałby o wiele większy wymiar niż w „Wujku”.
Gen. Gruba mówił: – Zgadzam się, że już za Paszkowskiego w kilku kopalniach przeczekano strajki, ale w tamtym czasie rodziły się (nie twierdzę, że za wiedzą wojewody) zupełnie tragiczne pomysły w Ministerstwie Górnictwa i Energetyki.
Przypomnijmy, że ministrem tej branży był gen. Czesław Piotrowski, członek Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego: – Tam zaczęto tworzyć specjalny oddział do interwencji w podziemiach kopalni – opowiadał Gruba. – Kazano mi wycofać z ORMO wszystkich górników i oddać ich do dyspozycji ministerstwa.
Ponoć jeździli szkolić się w kopalniach czechosłowackich, pod Ostrawę?
– Słyszałem, szczegółów nie znam. Gruba twierdził, że od początku był przeciwny powstaniu takiej jednostki. – Pół mojej rodziny pracowało w tym czasie w kopalniach, więc zdawałem sobie sprawę, czym to grozi. Mało tego, właśnie w czasie strajków w „Piaście” na zebraniu WKO zastanawiano się – i to nie była propozycja śląskich milicjantów! – nad sposobami usunięcia górników z dołu kopalni. Może podtopić, może wyłączyć prąd… Nie uwierzyłbym, gdybym tego nie słyszał!
Czy o tym właśnie głośno myślał gen. Jerzy Bejm, komendant główny milicji?
– Tak, ale takich „górników z Warszawy” było więcej. Bejm ściągnął po „Wujku” pod Katowice 10 tys. milicjantów z całej Polski. Każdy hotel był zajęty, każde schronisko w górach. Kiedy się sprowadza takie siły, to trzeba im coś dać do roboty, no nie?
Czytaj też: Meldunki i spiski – gorące lato 1980
Czeskie ślady i polskie zagadki
Czeski ślad, o którym opowiadał mi Gruba, nie był fantazją. Miał też inną odsłonę. Raczej związaną z podgrzewaniem atmosfery na Śląsku przed stanem wojennym niż z akcjami odblokowania strajkujących zakładów.
Przed laty prowadziłem swoje śledztwo w sprawie „Wujka”, którego finałem była książka „Rozstrzelana kopalnia”, przetworzona później na scenariusz filmu Kazimierza Kutza „Śmierć jak kromka chleba”. Wtedy nawiązałem kontakt z Polakami z Zaolzia. Za pośrednictwem Tadeusza Kijonki, posła pierwszej kadencji z granicznego okręgu rybnickiego, dotarły do mnie informacje o szkoleniu specjalnych grup czechosłowackiej Służby Bezpieczeństwa (StB) w celu tłumienia strajków w kopalniach i w ogóle za polską granicą.
Dobierano ludzi znających dobrze język polski. Zdaniem informatorów grupy takie działały w 1981 r. i na początku stanu wojennego na Śląsku.
Drążąc temat, zwróciłem się z prośbą o pomoc w wyjaśnieniu czeskiego śladu – poprzez Konsulat Generalny Czechosłowacji w Katowicach – do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych Czesko-Słowackiej Republiki Federalnej. To mógł być początek 1991 r. Odpowiedziała mi ich ówczesna nowa Federalna Służba Informacyjna:
„Rozwojowi sytuacji w Polsce około 1981 r. czechosłowacki kontrwywiad poświęcił uwagę w akcji »Sever«. Materiały z wyżej wymienionej akcji 7 kwietnia 1987 r. pod. 1.dz.24670 przekazano do archiwum i w roku 1989, w grudniu, zostały skartowane (zniszczone). Z pozostałych materiałów wynika, że akcja »Sever« była skierowana przeciwko ruchowi strajkowemu, Solidarności oraz rozwojowi sytuacji w Polsce. Ze względu na przeprowadzoną skartację materiałów byłej Służby Bezpieczeństwa nie ma już konkretnych danych do dyspozycji (…)”.
I na tym zakończył się mój czeski ślad. Chyba już nigdy nie dotrzemy do dokumentów i ludzi potwierdzających udział czechosłowackich służb w podgrzewaniu atmosfery na Śląsku. W tamtych realiach był jednak więcej niż prawdopodobny.
Podobny scenariusz działań przeciwko Solidarności mogła np. realizować pod „Wujkiem” – a dzień wcześniej pod „Manifestem Lipcowym” – Grupa Perka, oddział naszej SB do zadań specjalnych. Ochrzczony tak od nazwiska dowódcy, działający po cywilnemu i uzbrojony podobnie jak milicyjny pluton specjalny. Rola Perki i jego oddziału w wydarzeniach na „Wujku” do dzisiaj nie została wyjaśniona.
Jerzy Gruba tak charakteryzował zadania perkowców: – Mieli wchodzić w środek demonstracji i strajków, przejmować kontrolę, identyfikować przywódców, w odpowiednich momentach wyłuskiwać najaktywniejszych.
A więc także podgrzewać atmosferę strajków i demonstracji?
– Może raczej działać destrukcyjnie na pewne struktury i zamierzenia protestujących.
Płk Kazimierz Wilczyński, dowódca oddziałów ZOMO atakujących „Wujka”, twierdził, że z Grupą Perka nie miał łączności radiowej i nie wie, jakie były jej zadania.
– Czułem, że oni są, że mają jakieś zadania, ale zupełnie nie wiem, jaka była ich rola… Oni komunikowali się bezpośrednio z szefami SB.
Górnicy pamiętają, że ich rannych kolegów wyciągali z karetek jacyś cywile.
W październiku 1982 r. funkcjonariusz podobnej grupy z Krakowa zastrzelił podczas manifestacji w Nowej Hucie jednego z demonstrantów, Bogdana Włosika. Od tamtej chwili podobnym specgrupom SB w całym kraju zakazano wchodzić z bronią w strajki i demonstracje. Ich działalność stopniowo ograniczano, a ślady po niej zacierano. W 1988 r. SB rozwiązała te oddziały. Na dobrą sprawę do dziś nie wiadomo, kto wchodził w ich skład. Ppłk Kazimierz Perek zmarł na początku lat 90. Jego żona została zamordowana. Przypadek?
Czytaj też: Kraina węgla i stali
Rokita miesza
Solidarność czuła ten porachunkowy klimat, stąd jej działacze zarzucali, że krwawa pacyfikacja „Wujka” została od początku zaplanowana, a jej pokazowym celem było zastraszenie i złamanie ognisk oporu w całym kraju.
Tą drogą szła Nadzwyczajna Komisja Sejmowa ds. Zbadania Działalności MSW, tzw. komisja Rokity. Na początku października 1991 r. uznała, że zabójstwo górników było zamierzone, zaprogramowane i zaplanowane. Ujawniono winnych tragedii: płk Jerzy Gruba – komendant wojewódzki milicji, płk Zygmunt Baranowski – pierwszy zastępca ds. SB, płk Marian Okrutny – zastępca komendanta i szef sił wyznaczonych do odblokowania strajkujących zakładów, płk Kazimierz Wilczyński – dowódca ZOMO, chor. Romuald Cieślak – dowódca antyterrorystycznego plutonu specjalnego i ppłk Kazimierz Kudybka – naczelnik Wojewódzkiego Stanowiska Kierowania.
Tytuły prasowe grzmiały: Oni kazali strzelać!
Komisja oznajmiła, że dysponuje planami zamiaru dokonania zbrodni: „Autor planu przewidział użycie broni i wskazany jest kierunek strzału. Ten materiał w decydującym stopniu przesądza o zamiarze kierownictwa Sztabu KW MO”.
W tym momencie wydawało się, że prawda o tragedii „Wujka” jest na wyciągnięcie ręki. Należało jeszcze tylko poszczególnym osobom przypisać zbrodnicze role. Kazimierzowi Kudybce zarzucono opracowanie planu i wskazanie kierunku, z którego miały paść strzały. Z dokładnością mierzoną w centymetrach.
Ustalenia komisji w części dotyczącej „Wujka” szybko zaczęły się sypać. Było to polityczne i prawne dyletanctwo Jana Marii Rokity. I zacietrzewienie, które uparło się, żeby logikę odłożyć na bok. Kudybka jeszcze przed stanem wojennym znalazł się w szpitalu. Do pracy wrócił na początku stycznia 1982 r.
– To wtedy dostałem polecenie odtworzenia tragicznych wydarzeń w kopalni – mówił przed śmiercią. Stąd z taką precyzją można było oznaczyć „kierunki strzałów”: – Za plany sporządzone kilka tygodni po tragedii skazano mnie na śmierć cywilną. Może i tę prawdziwą – Kudybka zmarł jeszcze przed zakończeniem prokuratorskiego śledztwa, które nie potwierdziło rewelacji sejmowej komisji o zaplanowanym od początku do końca zamiarze zabicia górników.
W polemice z posłem Rokitą pisałem: pan najpierw wystrzelił strzałę we wrota stodoły, a potem podbiegł i kredą narysował wokół niej malutkie kółeczko.
Czytaj też: Kiedy do robotnika strzelało robotnicze państwo
Sąd PRL zbiera brawa
W pierwszym sądowym rozliczeniu tragedii „Wujka” wojskowy sąd PRL dostał brawa za wyrok skazujący przywódców strajku! Oklaski od rodzin i kolegów skazanych. Jak to było możliwe?
Był początek lutego 1982 r. Półtora miesiąca po użyciu broni, a więc tuż za progiem stanu wojennego. W błyskawicznie przygotowanym procesie – akt oskarżenia gotowy już był w połowie stycznia tamtego roku – w trybie doraźnym, na podstawie dekretu o stanie wojennym, przed sądem Śląskiego Okręgu Wojskowego stanęło dziewięciu górników uznanych za organizatorów strajku.
Kopalnie węgla kamiennego zostały 13 grudnia zmilitaryzowane, więc górnicy podlegali kompetencji prokuratorów i sędziów wojskowych. Jak żołnierze.
Ale wcześniej, 20 stycznia, Wojskowa Prokuratura Garnizonowa w Gliwicach umorzyła śledztwo wobec 17 funkcjonariuszy plutonu specjalnego. Wszyscy przyznali się wówczas do użycia broni, ale – jak zapewniali – strzelali w górę, na postrach. Śledczy wprawdzie nie dali im wiary, bo ofiary śmiertelne wystarczająco zaprzeczały tej linii obrony, ale też stwierdzili: „W toku śledztwa nie zdołano zebrać dowodów, dzięki którym można by ustalić, który z funkcjonariuszy oddał strzały w górę, a który – będąc nawet subiektywnie przekonany o takim kierunku strzału – w rzeczywistości strzelał na wprost”.
Nic nie dały badania broni, łusek zebranych na miejscu tragedii i pocisków wyjętych z ciał zabitych i rannych. Nic do niczego nie pasowało. Ten niezwykły przypadek w badaniach balistycznych i kryminalistyce oznaczał, że na samym początku, kiedy dowody były jeszcze świeże, doszło do umiejętnego zatarcia śladów.
To pozwoliło na mnożenie wątpliwości, niejasności, na pytania stawiane już przed sądami demokratycznego państwa w latach 90.: czy oprócz plutonu specjalnego na „Wujku” mógł użyć broni ktoś jeszcze?
W tamtym czasie funkcjonariusze plutonu od początku twierdzili, że broń pobierali w trybie alarmowym – a więc sięgali po pierwszą wolną, a niekoniecznie swoją osobistą. To dodatkowo uniemożliwiało identyfikację strzelających. Ten wątek podnoszony był we wszystkich późniejszych procesach. Ale nie musiał działać na korzyść oskarżonych, a raczej od początku powinien świadczyć o zmowie i kombinacjach. Pamiętnego 16 grudnia 1981 r. akcja na „Wujku” została przesunięta o kilka godzin – nie było więc powodu do alarmu. A jeżeli nawet broń pobrano rano w tym właśnie trybie, to było sporo czasu, by zamienić ją z partnerami na osobiste egzemplarze.
Jednak to nie niemożliwość ustalenia, kto strzelał, miała podstawowe znaczenie dla umorzenia śledztwa na początku 1982 r. To „działania strajkujących, wymierzone przeciwko siłom porządkowym, były bezprawne, bezpośrednio zagrażające życiu i zdrowiu funkcjonariuszy MO, dlatego uzasadniały użycie przez nich broni”. Dlatego uznano, że pociągnięcie za spust miało charakter obrony koniecznej: „w celu odparcia bezpośredniego zamachu, realnie zagrażającego zdrowiu i życiu działających prawnie członków sił porządkowych MO”.
Winnych tragedii należało więc szukać wśród przywódców strajku – prowokatorów i podjudzaczy.
Ich proces rozpoczął się 3 lutego 1982 r. przed sądem Śląskiego Okręgu Wojskowego na wyjazdowej sesji w Katowicach. Oskarżono dziewięciu domniemanych szefów sprzeciwu wobec władz stanu wojennego. Ich nazwiska najczęściej przewijały się w zeznaniach świadków, w doniesieniach informatorów – oni przeważnie brali udział w rozmowach i przemawiali na wiecach.
Świadkami oskarżenia byli dowódcy MO, ZOMO i członkowie plutonu specjalnego. W śledztwie i procesie nie zdołano zidentyfikować wprost tych dwóch, trzech najważniejszych. Termin „zbiorowe przywództwo protestu” zdał w tamtym czasie egzamin celująco.
Prokuratorzy – mjr Sławomir Kleczkowski i por. Janusz Brol – żądali dla owych dziewięciu organizatorów „napaści na siły porządkowe” kar od siedmiu do 15 lat pozbawienia wolności. W tle, w dekrecie o stanie wojennym, czaiły się przecież zapisy nawet o karze śmierci. Wojskowy sąd skazał: Stanisława Płatka na cztery lata więzienia, Jerzego Wartaka na trzy lata i sześć miesięcy, Adam Skwira i Marian Głuch dostali po trzy lata. Pozostałych uniewinnił. W tym właśnie momencie rozległy się brawa. Były to brawa za stosunkowo niskie kary i uniewinnienia w sytuacji, gdy rządziły ostre reguły stanu wojennego. Kiedy wyrok zaliczał aplauz w sali sądu, na zewnątrz, pod gmachem Sądu Okręgowego w Katowicach, w którym toczył się proces, rozbrzmiały okrzyki: wojsko z narodem! Tak było.
Czytaj też: II RP bez Śląska, czyli czar Polesia
Zbuntowani przodownicy
Po zmianach ustrojowych oklaski wyrzucono z pamięci, a wyroki potraktowano jako drakońskie. Warto jednak wrócić do tamtych dni. Wojskowemu sądowi przewodniczył wtedy kpt. Antoni Kapłon. Po latach wyrok w sprawie organizatorów strajku ocenił tak: – Obowiązywał wówczas dekret o postępowaniu doraźnym, w którym najniższa kara wynosiła trzy lata pozbawienia wolności, a najwyższa 25 lat lub kara śmierci. Oczekiwano od nas zastraszającego i pokazowego wyroku, który będzie miał wpływ na ogniska oporu przeciwko stanowi wojennemu w całym kraju. Nie poddaliśmy się tej presji.
Po wyroku na wojskowych sędziów spadły za „Wujka” gromy ze strony władz stanu wojennego, milicji i PZPR. Naczelnej Prokuraturze Wojskowej rozkazano przygotować rewizję nadzwyczajną. Do dowództwa Śląskiego Okręgu Wojskowego we Wrocławiu wezwano katowickich sędziów, a także tych wszystkich z całego kraju, którzy orzekali w trybie doraźnym.
– Na przykładzie „Wujka” instruowano, jak nie należy wyrokować, za wzór stawiano sądy cywilne, które w podobnych sprawach ferowały o wiele ostrzejsze werdykty – wspominał Kapłon. Z rewizją zwlekano ze względu na społeczny, polityczny i międzynarodowy rozgłos tragedii. Potem zaczął zmieniać się klimat i na najwyższych szczeblach władzy uznano, że sprawę „Wujka” raczej należy wyciszać, niż brnąć w oskarżanie górników za sprzeciw wobec stanu wojennego i socjalizmu. To bowiem kompletnie podkopywało ustrój PRL, który i tak na oczach świata zapadał coraz bardziej na śmiertelną, nieuleczalną chorobę.
Skazani górnicy zostali na początku lat 90. uniewinnieni i zrehabilitowani. Byłem ciekaw odpowiedzi na karkołomne pytanie, czy w pierwszych miesiącach stanu wojennego możliwy był wyrok w całości uniewinniający?
– W tamtym czasie oznaczałoby to zakwestionowanie stanu wojennego przez niewiele znaczącego sędziego – powiedział mi kpt. Kapłon. W stosunku do skazanej czwórki prokuratura zdobyła wystarczające dowody złamania przepisów, którym poddano zmilitaryzowane zakłady.
– Jeżeli niskie wyroki wywołały oburzenie władz, to uniewinnienie zostałoby szybko zaskarżone. Rewizja prawdopodobnie zakończyłaby się dla nich dużo surowszymi karami.
Sędzia Kapłon opowiadał, że dziesiątki osób z różnych resortów i szczebli władzy śledziło dociekliwie akta sprawy „Wujka”. Szukano słabych stron wyroku. – Sędziowie próbowali ze swojej strony zwracać uwagę na marny materiał dowodowy, na brak podstawowych czynności procesowych, jak choćby przeprowadzenie konfrontacji, na wymuszanie zeznań groźbami internowania. Nie to jednak bulwersowało czytających, ale życiorysy skazanych.
Były nienaganne. Należeli do grupy najlepszych pracowników, byli nagradzani i odznaczani. Byli prawdziwymi przodownikami socjalistycznej pracy. Próżno było wywęszyć jakąkolwiek rysę na ich bogobojnym życiu rodzinnym. Nijak nie dało się zrobić z nich warchołów i bumelantów. Może to fiasko było powodem wstrzymania rewizji.
I jeszcze jedno zapamiętał Kapłon.
Stan wojenny był wtedy dla wszystkich niebezpieczny. Namacalny i groźny. Taki właśnie miał być. Dopiero po latach zaczęto kwestionować jego legalność. Oskarżeni, takie przecież ich święte prawo, mogli w swojej obronie kłamać, kluczyć, zmyślać i zwalać winę na innych.
– Tutaj nic takiego nie było. Przyznali się do reprezentowania załogi w rozmowach z dyrekcją, milicją i wojskiem, do swoich ról podczas strajku. A przecież wiedzieli, czym to grozi w zmilitaryzowanej kopalni – wspominał. To był czas, kiedy nie było jeszcze wiadomo, w jakim kierunku stan wojenny się potoczy. W co się przepoczwarzy. Będzie w miarę łagodny czy totalnie represyjny? Przed wieloma prokuratorami i sądami kajano się za Solidarność i strajki. Wypierano się poglądów. Gdybyśmy wiedzieli, że tak to się skończy – wyznawano jak Polska długa i szeroka związkowe i polityczne grzechy – to nigdy nie zapisalibyśmy się do Solidarności. Tak było! Pamiętacie?
– Ale postawa tych z „Wujka” od początku zasługiwała na szacunek. Trzeba pamiętać, że tamtego lutowego dnia 1982 r. brawa wojskowemu sądowi bili koledzy i rodziny oskarżonych.
Czytaj też: Płomienie przy urnach. 100-lecie plebiscytu na Górnym Śląsku
Symboliczna zamiana miejsc
10 marca 1993 r. doszło do symbolicznej zamiany miejsc. Ale po kolei. W grudniu 1992 r. wyrokiem Izby Wojskowej Sądu Najwyższego czterej przywódcy strajku, skazani niemal dekadę wcześniej wyrokiem sądu wojskowego, zostali uznani za niesłusznie oskarżonych i skazanych, i tym samym po czasie w sensie prawnym uniewinnieni. Trzy miesiące później, właśnie 10 marca 1993 r., sytuacja odwróciła się. Teraz to górnicy zostali świadkami, a „świadkowie ich przestępczych czynów w stanie wojennym” zasiedli na ławie oskarżonych w tej samej największej sali Sądu Okręgowego w Katowicach. To było symboliczne ostrzeżenie historii w sprawie jej prawdziwego oblicza – nauka na dzisiaj i na zawsze aktualna.
Oskarżono 24 osoby, w tym gen. Czesława Kiszczaka, ale jego sprawę ze względu na zły stan zdrowia przeniesiono do Warszawy.
Kiszczak miał przyczynić się do śmierci górników, ponieważ podpisał, bez podstawy prawnej, szyfrogram zezwalający na użycie broni palnej i przekazał swoje uprawnienia dowódcom milicji. Procesy trwały i trwały. Generał był uniewinniany i skazywany; jego sprawy raz zawieszano ze względu na stan zdrowia, raz odwieszano. Ostatecznie wykpił się sprawiedliwości. Zmarł pod koniec 2015 r. Na rozprawach uparcie powtarzał: – Oskarżenia nie rozumiem, prawa nie naruszyłem!
Pierwszy proces „Wujka” w zmienionej ustrojowej odsłonie miał charakter poszlakowy. Ciężka choroba od początku uniemożliwiła sądzenie płk. Wilczyńskiego. Wcześniejsza śmierć uwolniła od oskarżenia gen. Grubę (zmarł w 1991 r.) i płk. Baranowskiego (zmarł jeszcze w 1984 r.). Z milicyjnych dowódców na ławie oskarżonych zasiadł tylko płk Marian Okrutny, zastępca komendanta wojewódzkiego i szef sił, które odblokowywały strajkujące zakłady. Zarzucono mu sprawstwo kierownicze w zbrodni zabójstwa. Chorążego Romualda Cieślaka, dowódcę plutonu specjalnego, i jego 20 podwładnych oskarżono o użycie broni palnej i narażenie zgromadzonych górników na utratę życia lub ciężkie uszkodzenie ciała.
Po pięciu latach procesu zapadł wyrok w stosunku do części oskarżonych uniewinniający, a wobec innych sąd umorzył sprawę ze względu na przedawnienie. W ocenie sędziów oskarżyciele nie udowodnili wydania rozkazu strzelania, nie dowiedli, z jakiej broni padły śmiertelne strzały, i nie wskazali bezpośrednich winowajców. Składowi sędziowskiemu przewodniczyła Ewa Krukowska.
– Jedynym wyrokiem, jaki może zapaść w sprawie karnej, jest wyrok, który opiera się na dowodach – uzasadniała. – Podstawą faktyczną wyroku nie może być wiedza, która li tylko graniczy z pewnością, bo taka wiedza zakłada, że istnieje margines wątpliwości, a tych na niekorzyść oskarżonych rozstrzygać nie wolno.
Hańba, sąd pod sąd! – tak zareagowała sala na ten werdykt. Gwizdom nie było końca.
Sąd Apelacyjny w Katowicach dopatrzył się zbyt dużej liczby ławników w składzie orzekającym i uchylił wyrok ze względów formalnych.
Kolejny proces zaczął się w 1999 r. w atmosferze skandalu. Katowiccy sędziowie, których skład wyłoniono w drodze losowania (!!!), próbowali wyłączyć się z orzekania. Tak samo jak adwokaci od obrony. Druga sprawa zakończyła się po dwóch latach podobnym rozstrzygnięciem: uniewinnieniem i umorzeniem z powodu braku dowodów i przedawnienia.
Tym razem przewodniczyła sędzia Aleksandra Rotkiel.
– Zebrany materiał dowodowy nie dał jednoznacznej odpowiedzi, kto jest winny śmierci górników – uzasadniała. – Oskarżeni działali zgodnie z przepisami dekretu Rady Państwa o stanie wojennym z 12 grudnia 1981 r., a przepisy tego dekretu, dotyczące zwłaszcza wypadków nadzwyczajnych, były obowiązującym wtedy prawem.
Pod koniec tego procesu pojawił się nowy świadek, alpinista Jacek Jaworski, który w stanie wojennym szkolił w Tatrach katowicki pluton specjalny. W trakcie alkoholowych imprez milicjanci mieli ponoć przechwalać się strzelaniem do górników. Jaworski zeznawał, że sporządził w tej sprawie raport dla podziemnej Solidarności, ale ten tzw. raport taterników gdzieś zaginął. W każdym razie do liderów podziemnej Solidarności nie dotarł.
I znowu rozbrzmiało: sąd pod sąd…
Sąd Apelacyjny w Katowicach uchylił i ten wyrok, ponieważ doszukał się złamania prawa: „Sprzeciw musi budzić używanie broni w celu rozwiązywania sporów zbiorowych, do których zaliczyć należało strajki zainicjowane w związku z wprowadzeniem stanu wojennego”.
Najważniejszy był jednak inny przekaz: sąd uznał, że górnicy walczyli o dobro wspólne i mieli świadomość bezprawności działań milicjantów! Spojrzenie na charakter wydarzeń w „Wujku” zmieniło się więc diametralnie.
Kolejna rozprawa zaczęła się we wrześniu 2004 r. Wyrok skazujący zapadł w maju trzy lata później. Przewodniczyła sędzia Monika Śliwińska.
– Większość śmiertelnych strzałów oddano, kiedy milicjanci nie byli atakowani – uzasadniała. – Górnicy zginęli od postrzałów w głowę, klatkę piersiową, w jednym przypadku nawet w plecy. Kanały wlotowe były poziome, co wyklucza trafienie rykoszetami – te strzały musiały być precyzyjnie mierzone.
Czytaj też: Czy Edward Gierek przybliżył Polskę do Zachodu?
Gloria victis
W trzecim procesie działania plutonu specjalnego uznane zostały za zbrodnię komunistyczną. W przeciwnym razie sąd nie mógłby nikogo skazać, ponieważ zarzuty uległy przedawnieniu.
Po raz pierwszy w sądzeniu tego typu czynów (zbrodni) zastosowano odpowiedzialność zbiorową – sąd nie badał winy poszczególnych członków plutonu, nie dochodził, który z nich i kiedy pociągnął za spust. Wszystkim, którzy użyli wówczas broni w „Wujku”, przypisano niemal jednakową winę.
Rok później wyrok ten utrzymał w mocy Sąd Apelacyjny. Choć dowódcy plutonu Romualdowi Cieślakowi zmniejszono karę z 11 do sześciu lat więzienia, a podwładnym zwiększono do trzech i pół–czterech, czyli dostali o rok więcej. Apelacji przewodniczył sędzia Waldemar Szmidt. Uzasadniając wyrok, oddał cześć dziewięciu poległym górnikom.
– Gloria victis! Chwała zwyciężonym, bo polegli w słusznej sprawie – powiedział. – Kara zaś dla tych, którym w sposób niewątpliwy można było wykazać, że dopuścili się czynów przestępczych.
Sąd przyznał, że w toku procesu można było jedynie ustalić wspólne działanie oskarżonych oraz fakt, że w wyniku działań niektórych z nich – ale za wiedzą pozostałych – śmierć ponieśli górnicy.
– Ci, którzy do końca swoim milczeniem osłaniają zabójców, karę odbędą z poczuciem fałszywie pojętej koleżeńskiej wspólnoty – uzasadniał sędzia. – Ci zaś, którzy zabili, pozostaną ze świadomością popełnionej i nie w pełni ukaranej zbrodni.
W kwietniu 2009 r. Sąd Najwyższy oddalił kasację skazanych. Sądowy finał „Wujka”, choć kontestowany z racji kontrowersyjnej argumentacji, umożliwił rodzinom zabitych i rannych dochodzenie odszkodowań.
I tak zamknięty został sądowy rozdział rozliczeń z tragedią „Wujka”. Czy zamknięty sprawiedliwie? Nie ustają dociekania historyków… A tymczasem w pobliżu krwawych wydarzeń powstało Muzeum Pamięci Dziewięciu z Wujka. Ofiary doczekały się swojej ulicy, ich imię noszą instytucje publiczne. Powstały setki publikacji i dziesiątki prac naukowych. W rocznice grudniowych wydarzeń z władz ciągnie pod Krzyż „Wujka”, kto tylko może.
Bywam pod krzyżem w spokojniejszych chwilach z nieustającymi wątpliwościami. Czy krew musiała się polać, czy można było strajk przeczekać… I z pytaniem – pomimo prawomocnego zakończenia sądowych batalii – czy wyrok nie był ferowany na siłę?
Sam „Wujek”, pokazowa kopalnia PRL, znalazł się w likwidacji.
Czytaj też: W PRL władza też potrafiła się urządzić
A gdyby nie było „Wujka”?
Byłem wówczas dość młodym człowiekiem, którego stan wojenny i jego odpryski dotknęły osobiście – jak wielu z nas. Jako dziennikarz znalazłem się w polu rażenia tamtych zdarzeń, choć nie w oku cyklonu. W kolejnych grudniach wracam do tego natrętnego pytania: a gdyby nie było „Wujka”?
Słyszałem na nie różne odpowiedzi: mądrzejsze i głupsze. Najbliższa jest mi refleksja prof. Jerzego Buzka, w stanie wojennym aktywnego działacza podziemnej Solidarności. – Zapamiętałem takie zdanie pana Kazimierza Kutza – przypomniał Buzek – że „Śląsk musiał się jakoś wkupić w Polskę, i wkupił się krwią górników”.
Potrzebne było aż tak wysokie „wkupne”? Prawda, przy ocenie zrywów niepodległościowych prawie zawsze stawia się podobne pytania. Niemal zawsze stawiają je potomni, wolni już od gorących emocji. Rozsądni i realistyczni. Odważni odwagą, na którą nie stać tych, którzy byli aktorami lub statystami wydarzeń. Pytają prosto z mostu. Było warto?
– Jeśli tę tragedię umiejscowimy w całej sekwencji polskich zrywów wolnościowych, a na to wszak zasługuje, to przy stosunkowo małej ofierze krwi osiągnęliśmy tak wiele.
„Wujek” stał się najważniejszym symbolem podziemnej Solidarności. Na każdym spotkaniu w każdym zakątku kraju przywoływana była pamięć tej śląskiej tragedii i podkreślano jej znaczenie. Wszystkie następne dramatyczne wydarzenia były – zdaniem Buzka – jej pokłosiem. Wszak demonstracja górników miedzi w Lubinie na początku 1982 r., w której także padły śmiertelne strzały, wprost nawiązywała do „Wujka”.
Ksiądz Jerzy Popiełuszko w każdym niemal kazaniu przywoływał losy górników, a ludzie z wypełnionych po brzegi kościołów czuli się wówczas złączeni tą tragedią z nami, mieszkańcami Śląska. Strzelano bowiem do całej Polski. Tamtego grudniowego dnia stała się w naszej historii rzecz rzadka: Śląsk poczuł się Polską, a jeszcze bardziej Polska stała się Śląskiem.
Więc gdyby nie było „Wujka”?
– Nie mam wątpliwości, że bez „Wujka” mielibyśmy mniejsze szanse na przetrwanie. Był taki moment w podziemiu, w drugiej połowie lat 80., moment zupełnego zniechęcenia i zmęczenia – wspomina Buzek. – To kwiatom, zniczom i symbolom Solidarności, pojawiającym się dzień w dzień pod krzyżem w kopalni „Wujek”, zawdzięczać należy, że to wszystko się nie rozsypało. Wydarzenia miały miejsce na Śląsku, ale strzelano do całej Polski, o czym zaświadczają rozsiane groby. Pewnie Solidarność w późniejszych latach by się podniosła, ale proces odzyskiwania niepodległości byłby dłuższy. Taką noszę w sobie prawdę o „Wujku” – przekazuje Buzek.
PS I na tym kończymy rozpoczęty w 2021 r. rocznicowy cykl „Zanim padły strzały” – na 40-lecie stanu wojennego i tragedii „Wujka”. Stan wojenny rozlał się na całą Polskę, a tragedia „Wujka” stała się jego jądrem. Jądrem ciemności.