W liczbach wygląda to tak: rodzic ma w najlepszym wypadku 26 dni urlopu, ale jeśli pracuje krócej niż 10 lat – tylko 20 dni. Do tego dwa dni w roku na opiekę nad dzieckiem. Dziecko ma 62 dni wakacji letnich, dwa tygodnie ferii, około 10 dni bożonarodzeniowej i noworocznej przerwy świątecznej, kilka dni przerwy wielkanocnej, kilka dni w okolicach Wszystkich Świętych plus wszystkie możliwe okolicznościówki: na dzień nauczyciela, matury, pożegnanie klas starszych. W sumie około 3 miesięcy – dni 90. Kto ma się zająć dzieckiem przez te 60–70 dni?
W dodatku pracujemy inaczej niż kiedyś. Trudniej się wyrwać, załatać, przeczekać. Pracujemy więcej niż Holendrzy, Duńczycy czy Norwegowie, bo średnio po 50, nawet 60 godzin tygodniowo. Do upadłego we własnych firmach – bo mamy poczucie, że bez nas firma runie, albo w korporacjach, które wyciskają nas jak cytrynę. Na dwa etaty – żeby związać koniec z końcem, względnie od zlecenia do zlecenia, bez etatu, za to w nieustannej, męczącej gotowości i stresie.
Obojętnie, gdzie i jak pracujemy, z urlopów korzystamy ostrożnie: bo szef krzywo patrzy, gdy znikamy na dłużej, bo boimy się, że nie będziemy mieli do czego wracać, bo na urlop nas zwyczajnie nie stać. – Świat pracy się zmienił. Nie tylko pracujemy dłużej, ale i krócej wypoczywamy – przekonuje prof. dr hab. Tomasz Szlendak, dyrektor Instytutu Socjologii toruńskiego Uniwersytetu Mikołaja Kopernika. – Urlopy rozkawałkowały się: coraz rzadziej możemy wziąć dwa, trzy tygodnie urlopu naraz. Pracujemy też w różnych rytmach, bo inaczej pracuje się w korporacji, inaczej we własnej firmie.
Coraz trudniej w tej rzeczywistości zgrać w jednym terminie wolne dziecka, urlopy ojca i matki. W praktyce na cud zakrawa sytuacja, gdy uda nam się spędzić razem więcej niż tydzień – dwa. A co z resztą?
Europejski wymiar
Problem jest nie tylko polski. Weźmy Hiszpanów. Wakacje trwają tam równe 3 miesiące, więc rodzice też narzekają, mimo że ich szkoły są latem otwarte. Nie dla wszystkich jednak wystarcza miejsc na zorganizowanych zajęciach. W Hiszpanii, podobnie jak w Polsce, głównym wakacyjnym zajęciem emeryta jest opieka nad wnukami.
Narzekają także Włosi. Choć i oni mogą liczyć na szkoły: na dziedzińce wystawia się tam dmuchane baseny, żeby było jak na wakacjach właśnie. Letnie przechowalnie są jednak płatne, wzbudzając narzekania, że państwo pozostawiło ludzi i z pracą, i z dziećmi.
Rosjanie, którzy też są niezadowoleni – bo mają 28 dni urlopu na 2 miesiące wakacji – w szkołach mają opiekunki, niestety, pracujące odpłatnie. Za to standardowe obozy, w cenach porównywalnych do polskich, trwają 21 dni, a nie 10, jak u nas. Wśród rosyjskich nastolatków ogromną popularnością cieszą się też tak zwane obozy wolontarystyczne: przez 4–5 godzin dziennie pomagają np. archeologom na wykopaliskach, za to finansuje im się podróże i pobyt.
Narzekają też Niemcy. Gdy w ubiegłym roku Instytut Demoskopii w Allensbach zapytał ich, co szczególnie poprawiłoby jakość życia rodzin, połowa badanych i prawie 60 proc. tych, którzy sami mają nieletnie dzieci, wskazała na lepsze możliwości opieki nad dziećmi w czasie wakacji. Ostatnio, pod wpływem społecznych protestów, niektórzy niemieccy pracodawcy dodają jako bonus nie tylko miejsce w przedszkolu zakładowym, lecz również specjalną ofertę wakacyjną dla dzieci swoich pracowników. Na przykład lotnisko w Monachium: od 2011 r. organizuje letni wypoczynek dzieciom w wieku 7–12 lat części pracowników. Zwiedzają stadion Bayernu Monachium albo studia filmowe, idą obejrzeć jednostkę policji itp.
I nawet dzieciolubni i socjalnie zabezpieczeni Szwedzi narzekają na przerwę wakacyjną, która u nich trwa krócej i kończy się w połowie sierpnia. Tam jednak najgłośniej omawiane są kłopoty z ubogą ofertą pracy wakacyjnej dla 13-latków i starszych. Bo marnują czas.
Babcia? Pracuje
Sama idea długich wakacji jest uzasadniona możliwościami i potrzebami dziecka. – To bardzo ważny czas dla dzieci – podkreśla Konrad Piotrowski, psycholog rozwojowy. – Bo wakacje to nie tylko odpoczynek, ale też złamanie powszedniej rutyny. To również czas rozwijania kompetencji społecznych: kolonie, obozy, wspólne wyjazdy z przyjaciółmi pod namiot – takich rzeczy nie da się zrobić w czasie roku szkolnego. Ale przede wszystkim chodzi w tym o zbieranie zupełnie innych doświadczeń. Ich różnicowanie w życiu jest niezwykle ważne.
Psycholog dodaje też, że trochę nudy dzieciom jest wręcz niezbędne. Jeśli 10-latek zostanie przed południem sam w domu, sam zrobi sobie śniadanie – to będzie z korzyścią dla niego. Pytanie, ile czasu tak przesiedzi? Jeszcze dwie dekady temu dzieci pozostawały głównie pod nadzorem babć, względnie socjalizowały się na trzepakach do czternastej, kiedy to urywali się z pracy rodzice. Ale to się zmienia.
Iza i Wojtek od lat kojarzą wakacje z rozpaczliwym kombinowaniem. Jak wielu innych rodziców do perfekcji opracowali system dzielonych urlopów: najpierw urlop brał Wojtek i zawoził dzieci nad morze, po tygodniu nad morze jechała Iza, a Wojtek wracał. Po kolejnym tygodniu Wojtek znów brał tydzień wolnego i dołączał do rodziny. Jeśli udało się wysłać nad morze babcię, dzieci spędzały nad Bałtykiem prawie miesiąc, w tym tydzień z obojgiem rodziców. Drugą połowę wakacji spędzały już tylko z babcią. Głównie przed telewizorem.
Filip Ćwik, fotograf, w tym roku na babciach oparł cały swój wakacyjny plan. Jeszcze rok temu pracował na kontrakcie, a jego żona Kasia na umowy o dzieło. Więc po ostatnim szkolnym dzwonku wybór był oczywisty: ona zabiera dzieci na wakacje, on pracuje. Wcześniej Kasia uzgodniła wszystko z pracodawcą – że wyjeżdża na półtora miesiąca, a potem wraca do pracy. Nie wróciła, bo nie miała dokąd. Po sześciu tygodniach nie było już dla niej w firmie miejsca. Zastąpił ją ktoś, kto nie musiał spędzać z dziećmi długich wakacji.
W tym roku sytuacja się odwróciła: Kasia ma stałą pracę, Filip pracuje od zlecenia do zlecenia. Wybór znów jest oczywisty: w wakacje Kasia pracuje, Filip opiekuje się dziećmi. Już pierwszy tydzień w domu uświadomił ojcu, że wakacje w Warszawie nie przejdą. Chłopcy – 10-letni Franek i 8-letni Tymek – nudzili się śmiertelnie. Franek trenuje hokeja, więc zdecydowali, że pojedzie na 10-dniowy (dość kosztowny) obóz na Słowację. Ale to dopiero w sierpniu. W związku z wydatkami na obóz i tym, że przez prawie dwa miesiące Filip, opiekując się dziećmi, nie zarobi zbyt wiele, na resztę wakacji przyjęli wariant oszczędnościowy. Czyli babcie.
Filip może uważać się za szczęściarza. Bo choć dawniej wakacyjne wyjazdy do dziadków były normą, dzisiaj już nie są. Nie tylko dlatego, że dzieci nie chcą wypoczywać u dziadków, bo nudno, nic się nie dzieje. To raczej dziadkowie nie chcą lub nie mają czasu, często jeszcze pracują, mają swoje plany. – Podam dwa przykłady – mówi prof. Szlendak. – Moja teściowa jest dyrektorem prywatnego przedszkola. W wakacje ma wolny jeden miesiąc, i ten miesiąc poświęca wnukom. Teściowa mojego znajomego pracuje jako menedżer w firmie jednego z najbogatszych Polaków. Nie ma czasu na nic. Niestety, na wnuki również.
Z badań wynika, że tylko 30–40 proc. rodziców może liczyć na wsparcie wychowawcze ze strony swoich rodziców.
Kolonie? Niechętnie
Rynek wie, ile rodzic może, więc rynek się dostosowuje. Biznes obozowo-kolonijny ma się lepiej niż cała branża turystyczna w Polsce. Wart jest już ponad pół miliarda złotych i co roku rośnie o kilka lub kilkanaście procent. Teoretycznie można więc wybierać z bardzo bogatej oferty, bo biura podróży prześcigają się w pomysłach, uzupełniając wypoczynek treningami sportowymi, warsztatami fotograficznymi, malarskimi, filmowymi, aktorskimi, tanecznymi czy muzycznymi. Są obozy z Anime i Mangą, detektywistyczne, dyskotekowe, fitness, kabaretowe, kosmetyczne albo z capoeirą. Joga, tango, wizaż dla dzieci? Proszę bardzo. Kłopot w tym, że na kolonie one też nie chcą, bo intensywne programy często przypominają im zajęcia szkolne.
Organizatorzy kolonii i obozów mają tego świadomość, więc starają się, jak mogą. W ofercie obowiązkowo muszą znaleźć się wycieczki do galerii handlowych (co jest najbardziej oswojoną atrakcją) albo do kina – ale i to nie zawsze działa. Bo drugi problem z koloniami jest taki, że kino i galeria przegrywają z komputerem. W badaniach, które próbowano przeprowadzić nad młodzieżą, wyłapano ze zdumieniem, że odcięte od sieci już o 8 rano jęczą, że nic nie ma sensu, że są skrajnie nieszczęśliwe.
Głównym problemem są jednak pieniądze. Z raportu GUS z 2012 r. wynika, że co dwunasty Polak żyje poniżej minimum egzystencji – i jest w tej kategorii nadreprezentacja rodzin z dziećmi. Kolejna jedna szósta żyje w tak zwanym ubóstwie umiarkowanym, gdy ledwie wystarcza na jedzenie. Z innych sondaży wynika, że ponad połowa Polaków pytanych o to, czy udaje im się wiązać koniec z końcem, przyznaje, że ma z tym poważny problem. Tymczasem branża za kolonie sobie liczy: 1–2 tys. zł, i to często za 10 czy 11 dni, bo organizatorzy skracają turnusy, żeby rodzice zdążyli wysłać dziecko na kolonie nie raz, ale dwa czy nawet trzy razy w ciągu wakacji.
Podobnie jest z półkoloniami. Letnie wakacje z „Małym inżynierem”, czyli pięć dni zabawy klockami Lego albo zajęcia z eksperymentów w godz. 8–17, ze śniadaniem, obiadem i podwieczorkiem kosztują 750 zł. Wciąż wielu na to nie stać. W efekcie z oferty płatnych wyjazdów korzysta w wakacje zaledwie 250 tys. dzieci rocznie – na ok. 400 tys. dzieci w każdym roczniku, czyli w sumie mniej niż co dziesiąte w wieku szkolno-podstawowym.
Owszem, gminy starają się coś tam zapewnić, ale to raczej formy wsparcia finansowego niż kompleksowa opieka. Jak ostatnio w Łodzi, gdzie bilety na basen dla młodzieży, po gminnym dofinansowaniu, kosztowały tylko 2 zł – ale pływalnię sterroryzowali młodociani dresiarze. Część największych miast prowadzi akcję Lato w mieście, ale mniejsze – nie. Prof. Tomasz Szlendak dodaje, że nieco aktywniej w opiekę wakacyjną włączają się organizacje pozarządowe – jak ostatnio w kilku rejonach Mazur – ale znów, to raczej wsparcie dla dzieci z biedniejszych domów, a nie dla przeciętnej rodziny ze średnimi dochodami.
Mama? Przez telefon
Starsze i w wieku licealnym jakąś część wakacji organizują sobie same. Do tego służą letnie festiwale. Open’er w Gdyni (początek lipca), darmowy Przystanek Woodstock (przełom lipca i sierpnia), taneczny Audioriver w Płocku (lipiec), katowicki Off Festival (początek sierpnia), Ostróda Reggae (połowa sierpnia), Jarocin Festival (połowa lipca) gromadzą nawet kilkaset tysięcy nastolatków naraz. Był jeszcze rockowy Seven Festival w Węgorzewie, ale właśnie odwołali tegoroczną edycję.
Pomniejszych festiwali jest więcej, więc można zaplanować sobie tzw. muzyczne wakacje – w dużej mierze za darmo. Wystarczy trochę gotówki na bilety, podróże i pole namiotowe. Kuba, lat 17, w tym roku pojedzie do wymarzonego Jarocina. Po raz pierwszy, choć już od dwóch lat prosił rodziców o zgodę. Nie pozwalali. W tym roku się udało, chociaż pod pewnymi warunkami: rodzice kupią mu bilet powrotny, odprowadzą go na pociąg i wyjdą po niego, gdy będzie wracał. Dostanie pieniądze i jedzenie, ale codziennie ma dzwonić do matki, rano i wieczorem.
– Nastały czasy dzieciocentryzmu – podsumowuje prof. Tomasz Szlendak. – Dzieci rodzi się coraz mniej, więc stają się cennym „towarem”. Boimy się o nie, dbamy, troszczymy się nieporównywalnie bardziej niż dawniej. Przypinamy je do siebie, trzymamy na krótkiej smyczy, staramy się być z nimi w nieustannym kontakcie, choćby telefonicznym.
W efekcie dzieci stają się jednak coraz mniej samodzielne. Dwie dekady temu pięciolatki zostawały na całe dnie pod opieką 13-latków, bandy ganiały po podwórku. Dziś to nie do pomyślenia. Rodzic, który by na to pozwolił, mógłby zostać posądzony o brak opieki i postawiony przed sądem. Jest na to nawet paragraf w Kodeksie karnym: obowiązek opieki nad osobą w wieku do lat 15, zagrożenie karą do 3 lat więzienia. Z drugiej strony, zmieniły się urbanistyczne i społeczne warunki życia w miastach: nie ma już praktycznie dawnych podwórek, rówieśniczych grup na osiedlach, wspólnoty tworzą się w szkołach, a w czasie wakacji rozpierzchają się.
Dzieci stają się też nałogowymi dziećmi. Jeśli nawet wyjeżdżają na kolonie czy obóz, mentalnie pozostają w domu, nie mają szans przejść tych wszystkich ważnych z perspektywy psychologii procesów separacyjnych. Uniezależnić się. Zdarza się, że organizatorzy kolonii zakazują używania telefonów, bo czują, że są bez przerwy kontrolowani przez rodziców, względnie, że nie mogą nawiązać z dziećmi kontaktu, bo te są jakby bardziej w domu. Ale wtedy dzieci w ogóle nie chcą jechać, bo bez telefonu nie ma przecież dostępu do sieci. Koło się zamyka.
Te trochę za małe na festiwal po prostu siedzą w domu. Zajmując się, przewidywalnie do bólu – grzebaniem w internecie. Dzień Kasi, lat 11, wygląda tak: rozmawiają przez telefon z tymi koleżankami, które też siedzą same w domu. O tym, co jest w telewizji albo w komputerze. Kasia budzi się, kiedy rodziców już nie ma – bo poszli do pracy. Sama robi sobie śniadanie, a potem włącza komputer. Kiedy znudzi się grami, sięga po kredki. Uwielbia rysować i wymyślać historyjki, więc tworzy komiksy. – Jest bardzo rozsądną dziewczynką, nigdy nie baliśmy się zostawić jej samej w domu – mówi jej mama. – To już jej drugie takie wakacje.
A jeszcze młodsze dzieci? Same w domu nie siedzą, ale mają matki. Czyli, używając kategorii spopularyzowanych przez znaną feministkę Agnieszkę Graff, „zimne suki”, które zostawiają w domu rozpaczliwie tęskniące dziecko, względnie „rozlazłe kury”, które w ogóle nie idą do pracy, za to z powodu dziecka zapuściły się życiowo.
„Zimne suki” podrzucają dziecko w wakacje, gdzie się da, np. do różnych przechowalni w centrach handlowych, w których latem rośnie ruch, mimo że sklepy w tym samym czasie pustoszeją. Opiekunki z tych centrów opowiadają potem o głodnych, przysypiających na dywanach kilkulatkach, które matki przyprowadziły bez jedzenia – bo inaczej nie można, w poczekalni teoretycznie zostaje się na chwilę. Albo o dzieciakach zasikanych, bo opiekunce z centrum nie wolno wykonywać żadnych zabiegów przy dziecku, a rodzic przez trzy godziny nie odbierał telefonu. No, nie odbierał, bo był w pracy. Lawirując w tym czasie pomiędzy dzieckiem a pracodawcą.
Jak podkreśla Agnieszka Graff w książce „Matka feministka”, i „zimne suki”, i „rozlazłe kury” czują się winne, bo figura „złej matki” ma moc paraliżującą, a rezygnacja z kariery w świecie, gdzie przedsiębiorczość jest bogiem – upokarza. Gdy chodzi o mniejsze dzieci – ojcowie w tym dyskursie schodzą na dalszy plan.
Za to media lubią konfrontować ze sobą „suki” i „kury”, więc toczy się wojna dwóch kobiecych plemion. Przy czym, według Graff, to wcale nie są dwa plemiona matek, ale efekt pęknięcia w świecie, który nie liczy się z macierzyństwem – ale i z rodzicielstwem w ogóle. Zgodnie z neoliberalnym paradygmatem, że autonomiczne jednostki powinny radzić sobie same, a dziecko to sprawa prywatna – urodziłaś, weź odpowiedzialność.
W obliczu tych kłopotów państwo, zdaniem prof. Tomasza Szlendaka, umywa ręce. W Polsce obowiązuje zasada rodzice – radźcie sobie, jak potraficie. Ale jak?
Potrzeba luzu
Pomysły, aby wakacje podzielić na mniejsze odcinki – jak w części krajów europejskich – torpeduje środowisko nauczycieli. Należy im się odpoczynek, mają to zagwarantowane w Karcie. Pomysły, by szkoły (boiska, sale gimnastyczne, baseny) były czynne także latem, lecz by zamiast lekcji zapewniały jakąś rekreację – to tym bardziej gwałt na gwarancjach z Karty Nauczyciela – mówią. Nie da się. Czyli: pozostaje to, co zorganizują rodzice lub siedzenie w domu, także w wariancie snucia się po mieście.
Mamy więc poważny problem. Model, w którym matka jedną ręką pracuje na komputerze, drugą buja wózek, a w przerwie piecze ciasto z ekomarchewki, nie tracąc – pod rygorem karnym – z oczu dziecka do lat 15, a tata, jeśli trzeba, zawsze weźmie urlop – kompletnie nie sprawdził się w praktyce. Matki nie są superwomen, ojcowie nie biorą urlopów na każde zawołanie. Ucieczka z systemu – czasami jest możliwa, ale szalenie kosztowna życiowo. Asekuracji w postaci szans na elastyczne zatrudnienie – brak. Bo, jak wielokrotnie zauważał wiceminister pracy dr Jacek Męcina, łatwiej jest zarządzać jednym pracownikiem i dać mu przymusowe nadgodziny, niż podzielić tę pracę pomiędzy pięciu. Dlatego rodzice skazani są na ciągłą czasową łataninę, opiekują się dzieckiem na styk, z poczuciem, że nie dają rady.
Frustracja ta rośnie w wakacje, których i tak nie da się razem spędzić. Z drugiej strony (nawet gdyby była taka możliwość) trudno dziecko wysyłać z dala od domu na cztery kolejne dwutygodniowe obozy czy kolonie, bo i dorosły by tego nie zniósł. Dlatego, oprócz rozważenia jeszcze raz kwestii długości wakacyjnej przerwy (dyskutuje się o tym w wielu krajach), warto dążyć do szerszego wykorzystania w tym czasie szkół z ich infrastrukturą (tak aby, na ile to możliwe, zarazem nie rujnować nauczycielom wypoczynku).
Większa powinna być też rola samorządów, także w małych ośrodkach, w organizowaniu letnich akcji: nawet dwie–trzy godziny interesujących zajęć pomogą ustawić młodym cały dzień, przynajmniej do powrotu rodziców do domu. Idą wybory samorządowe – to mógłby być świetny temat do dyskusji z kandydatami. Dla starszych dzieci ciekawy mógłby być wolontariat, który dałoby się wspierać z funduszy unijnych.
Ale ważne też jest nastawienie rodziców, bo właśnie dążenie do wypełnionych po brzegi idealnych, perfekcyjnych wakacji rodzi frustrację. Może wystarczy, że wakacje są wystarczające dobre, dające dzieciom wytchnienie, poczucie wolności do „nicnierobienia”. To, że „posnują się” trochę, pójdą na hamburgera, obejrzą po raz setny ten sam film i pogapią się w tablet, że sami sobie zorganizują na swój sposób wolny czas, nie musi powodować wyrzutów sumienia u rodziców. Nie muszą być oni niewolniczymi zabawiaczami swoich dzieci, animatorami czy biurem podróży. Wakacje traktowane jako czas tak samo zwyczajny jak okres szkolny, a nie stan alertu i rodzinnego kryzysu, będą na pewno łatwiejsze do zniesienia i do zorganizowania. Dla młodych i dorosłych.
Współpraca: Cezary Kowanda, Joanna Podgórska