Artykuł ukazał się w tygodniku POLITYKA w lipcu 2005 r.
W Polsce, z pozoru zafascynowanej angielszczyzną, obcokrajowcom ciągle ciężko. A latem kręci się ich po Polsce parę milionów. Nie chodzi tylko o to, że na razie ledwie co szósty Polak „spik inglisz”. Cudzoziemcom mogłyby ułatwić życie choćby obcojęzyczne napisy. Ale nie ułatwiają.
Kevin Aiston, udomowiony w Polsce Brytyjczyk, strażak z Pruszkowa, a jednocześnie gwiazda telewizyjna, obserwuje, że względem znajomości angielszczyzny wiele się zmienia u nas na dobre. Zdarza się nawet policjant mówiący po angielsku, co kilka lat temu zupełnie nie występowało.
Językiem Kevina (i Szekspira) posługuje się niemal cała młodzież. A przynajmniej się go uczy, jak nie w szkole, to na kursach (policzono, że języków uczy się około 8 mln Polaków). W efekcie 80 proc. tegorocznych maturzystów zdawało maturę z angielskiego. I zdało zaskakująco dobrze, choć była trudna. Wkrótce może będziemy więc narodem językowo biegłym, zwłaszcza w uniwersalnej angielszczyźnie. Na razie włada nią około 17 proc. Polaków. Tak wynika z ubiegłorocznych badań CBOS, w których 53 proc. Polaków przyznało, że nie zna żadnego języka obcego, 23 proc. deklarowało znajomość rosyjskiego, 14 proc. niemieckiego, a francuskiego, włoskiego lub hiszpańskiego – śladowe ilości. 7 proc. Polaków zna dwa języki, 1,6 proc. deklaruje, że trzy. Śmiało można założyć, że ci, którzy kiedyś w szkole uczyli się rosyjskiego, francuskiego czy niemieckiego, odpowiedzieli ankieterom pozytywnie, ale po latach porozumieć się w tych językach nie bardzo potrafią.
Generalnie zatem wobec przybyszy – jak dobrze pójdzie, w tym roku przewinie się przez nasz kraj około 8 mln zagranicznych turystów – jesteśmy wciąż narodem komunikatywnie trudnym i nieprzystępnym. A na dodatek zagadkowym i podstępnym.
Zdaniem Kevina najpełniej uosabiają tę ostatnią właściwość warszawskie kanary – kontrolerzy biletów w komunikacji miejskiej. – W Polsce bilety kupuje się w kiosku, a nie u kierowcy. Turyści o tym nie wiedzą i dają się złapać. Kanary zachowują się jak rycerze miasta Warszawy. Nie rozumieją, że turystom trzeba pomagać. Nic nie tłumaczą, od razu wypraszają z autobusu i wzywają policję. Turysta jest w szoku. Nie wie, co się dzieje, czy jest aresztowany, czy nie. Czuje się jak Al Capone.
Takich osobliwości ma nasz kraj znacznie więcej. Zdaniem Kevina na uwagę zasługują taksówkarze, którzy przy każdej zmianie biegu potrafią zamienić taryfę na wyższą, kelnerzy dopisujący jedynkę przed rachunkiem, żeby obcokrajowiec zapłacił nie 40, ale 140 zł, oraz policjanci. – Szybko się nauczyłem, że polscy policjanci bardzo różnią się od brytyjskich. W Anglii policjant to twój przyjaciel, możesz go spytać o godzinę, jak gdzieś dojść. W Polsce odwrotnie. Raz usłyszałem: Czy ty myślisz, że jestem informacją turystyczną? I od tego momentu o nic się już nie pytałem.
Postanowiliśmy wszystko to sprawdzić i przez kilka dni nasi reporterzy udawali zagranicznych turystów w Warszawie, Krakowie i Gdańsku. Każdy wcielił się w kamikadze, który przyjechał do Polski w pojedynkę i – odwrotnie niż grupowego – nie wspierał go pilot wycieczki ani przewodnik.
Taksi: łer go?
Warszawskie lotnisko Okęcie, przyloty. Mieszamy się z tłumem i już po chwili widzimy pytające spojrzenie: – Taksi? Łer goł?
– Czy byłby pan tak uprzejmy i podjechał gdzieś w okolice the Royal Castle? – ordynujemy po angielsku Zamek Królewski.
Takiej opcji program nie przewiduje. Taksówkarz macha na innego mężczyznę: – Spytaj go, gdzie on chce jechać. Pozostaje obłudnie się wytłumaczyć, że czekamy na znajomych. – On czeka na znajomych – tłumaczy drugi. – No, to czego dupę zawraca – denerwuje się taksówkarz, wypatrując już kolejnego klienta.
Piętro wyżej, przed wejściem na salę odlotów, też podjeżdżają taksówki: – Taksi? – pyta kierowca. Słysząc Royal Castle powiada okey, ale bez przekonania. Łamie taksometr (druga taryfa, droższa, zamiast pierwszej) i jedziemy. Aleją Żwirki i Wigury ciągniemy wolno prawym pasem, przy każdym przystanku autobusowym kierowca jeszcze zwalnia. – Londyn, inglisz? – upewnia się. Wreszcie zatrzymuje się w zatoczce przystanku, włącza awaryjne światła: – Ajn moment. Podbiega do grupki młodych ludzi i po chwili do taksówki podchodzi rozbawiona dziewczyna. Zaczyna tłumaczyć. Kiedy kierowca dowiaduje się, że ma jechać do Zamku Królewskiego, stwierdza jakby z pretensją: – No, to mógł tak od razu.
Na placu Zamkowym proszony (słowem i gestem) o rachunek udaje, że nie rozumie, i uparcie powtarza: – No inglisz.
Krakowski taksówkarz zna nieco lepiej angielski, ale gdy prosimy o rachunek na 15 zł, których zażądał, także nie może nas zrozumieć. Wreszcie wręcza nam kwit na 12 zł tłumacząc: – Łiz tax fiftin, co ma zapewne oznaczać, że 15 zł to cena z podatkiem.
Pociągiem i autobusem do Cielaciołe Łole
Dworzec Centralny w Warszawie, tzw. sala kasowa. Prosimy o bilet to Cracow.
Kasjerka pyta po polsku: – Na 6.05 czy 7.05? Rozkładamy ręce. – Pierwsza czy druga klasa? – pyta dalej niezrażona.
Na dworcach i w pociągach czas zatrzymał się w ubiegłym wieku. Żadnych angielskojęzycznych napisów informujących („exit” czy „platform 1”) albo instruujących. Tabliczki w wagonach nie przewidują anglojęzycznego podróżnika, zabraniają wychylać się jedynie po francusku, niemiecku i rosyjsku. Przez skrzeczące i dudniące dworcowe megafony turysta zagraniczny także niewiele się dowie. Pozostaje profesjonalna informacja dworcowa.
Na dworcu PKP Gdynia Główna za szybą informacji kartka: „Wracam za 5 min”. Czekamy pół godziny i nic. W informacji PKS starszy pan. Nie mówi po angielsku. Reaguje na nazwę Rozewie i na kartce zapisuje nam godziny odjazdów autobusów, dopisując poniżej „st. 2”, co tylko Polak zrozumie – że ze stanowiska nr 2.
– No, no, no autobus Żelazowa Wola – protestuje pani kasjerka na dworcu autobusowym Warszawa Zachodnia, poproszona o bilet do rodzinnej miejscowości Fryderyka Szopena, której nazwę nieco kaleczymy (dla Anglika to coś w rodzaju Cielaciołe Łole).
Informacja turystyczna: cinema under moon
Pani w informacji turystycznej – jednej z trzech w całej Warszawie – potwierdza. Dzisiaj, w niedzielę (jest godz. 11), nie będzie już żadnego autobusu do Żelazowej Woli. W poniedziałki muzeum jest nieczynne. Najbliższy autobus będzie we wtorek o godz. 9.45. Na rozkładzie jazdy nie ma jednak nazwy Żelazowa Wola, bo autobus jedzie do Sochaczewa.
W informacji dostajemy mapkę stolicy, na której wszystkie nazwy są wyłącznie po polsku. Nieprawdziwy jest numer informacji o numerach – 913 – gdyż od 9 września 2004 r. TP SA dodała mu na początku 118, o czym informuje automat po wykręceniu 913, ale wyłącznie po polsku. Numer zaś informacji turystycznej – 9431 – jest bez przerwy zajęty.
W informacji PTTK w Gdyni przy ul. 3 Maja pytamy o teatr na plaży. Pan w średnim wieku ciężko wzdycha i sięga po telefon: – Mam tu mówiących po angielsku, rozumiem ich, ale porozmawiać, nie porozmawiam. Pomoc nie nadejdzie, więc pan próbuje wytłumaczyć, że spektaklu nie ma, ale jest kino: – Cinema under the... – zastanawia się i wtedy zza przepierzenia, wśród chichotów, nadchodzi podpowiedź: – Moon.
Policjanci: aj dont noł
Na czas wakacji Polska Organizacja Turystyczna w porozumieniu z Komendą Główną Policji uruchomiły linię bezpieczeństwa (0-800-200-300), gdzie turysta zagraniczny może uzyskać pomoc, gdy np. zgubi dokumenty czy zostanie okradziony. Infolinia czynna jest jednak tylko w godz. 8–20. Pracownicy (sprawdziliśmy) mówią dobrze po angielsku, niemiecku i rosyjsku. Gorzej z policjantami spotkanymi na ulicach.
W Gdyni w ogóle policjanta trudno znaleźć. Pod dworcem Szybkiej Kolei Miejskiej, obok furgonetki z napisem „Poczta”, stoi ochroniarz w czarnym mundurze. – Policeman? – pytamy. – Oh, no, no policeman – zaprzecza kategorycznie. – Police sto metrów – pokazuje kierunek.
Gdy wreszcie spotykamy dwuosobowy patrol, funkcjonariusz zaatakowany pytaniem, czy mówi po angielsku, odpowiada, że nie wie: – Aj dont noł – po czym szybko się poprawia. – Lityl. Pytamy o drogę do Akwarium Morskiego. Akwarium brzmi znajomo, więc próbuje tłumaczyć. Odległość szacuje na dwa kilometry. – Tu kilometry. – Przelicz na mile, bo to Anglicy – podpowiada mu kolega. Podobny patrol zaczepiamy w Centrum Handlowym Wola Park w Warszawie z pytaniem, jak dojechać do Pałacu Kultury i Nauki.
– Czy ktoś mówi po angielsku? – zwraca się jeden z funkcjonariuszy do przechodzących pasażem. Szybko zgłasza się pani i bardziej mową ciała, gestem i uczynkiem tłumaczy: – Łan seven łan autobus. Ju apsters, wypadło mi z głowy, jak jest winda, apsters panorama Warszawa. Biutiful, ewrysing si.
Nawet Anglik zrozumiałby, że do Pałacu Kultury dojedzie 171 i upstairs zobaczy piękną panoramę Warszawy. Pani wyjmuje z torebki długopis i zapisuje swój numer telefonu na rachunku z Auchan. – Ju problem, telefon Magda. Ajm Magda.
Policjanci przysłuchują się monologowi pani Magdy w „ingliszpol”: – Okej? – salutują i odchodzą.
Przypomina to nieco zdarzenie, które opisywała w maju „Gazeta Stołeczna”. Późnym wieczorem Joanna S., studentka UW, wracała do domu, gdy nieopodal stacji metra Ratusz zakrwawiony młody człowiek poprosił ją po pomoc. Okazało się, że jest Anglikiem i przed chwilą pobili go bandyci. Dziewczyna całą noc asystowała nieszczęśnikowi, gdy radiowozem przeczesywano z nim okolice, a także następnego dnia, kiedy Anglik miał przejrzeć kartoteki przestępców. O pierwszej w nocy odmówiono jej jednak podwiezienia do domu, co później rzecznik Komendy Stołecznej niezbyt elegancko uzasadniał stwierdzeniem, że radiowozy to nie taksówki.
Jeśli w całej polskiej policji ledwie 7 proc. funkcjonariuszy ma certyfikaty językowe, to wśród tzw. krawężników – a więc tych, którzy najczęściej mają kontakt z obcokrajowcami – odsetek ten musi być znacznie niższy. Wiele firm zajmujących się nauczaniem języków obcych składa lokalnym komendom oferty nauczania za darmo, po czym firmy te występują o finansowanie z Unii Europejskiej. Gdy go nie dostają, nie ma kursów. Na płatne policja podobno nie może sobie pozwolić. Za policyjne pieniądze kursy kończy kadra, komendanci, naczelnicy. Z 10-proc. zniżką mogą szeregowi funkcjonariusze. Podstawowy kurs, 20–30-godzinny dla minimum 10 osób, pozwalający poznać podstawowe zwroty, kosztuje 250 zł od osoby. 60-godzinny – 360 zł.
Weri gud: Jadło drwala
W restauracjach, kawiarniach i barach przy głównych szlakach turystycznych i w dobrych knajpach nie ma problemów z porozumieniem się po angielsku, menu drukowane jest często w kilku językach. Wystarczy jednak zboczyć ze szlaku o kilka przecznic, a zaczynają się kłopoty. Restauracja Klimczok przy ul. Leszno w Warszawie. Właśnie obiaduje jakaś francuskojęzyczna grupa, której autokar stoi przed wejściem. Pytamy po angielsku, czy jest otwarte? – Jes, jes – powiada pani kelnerka – goł, goł – co jest zaproszeniem do ogródka, pod parasol. Menu tylko w języku polskim. Co by nam polecono smacznego, świeżego, niewielkiego i stosownego na upał?
Pani kelnerka wbija palec w pozycję „Jadło drwala” i powtarza: – Weri gud, weri gud. No, ale co to jest: ryba, mięso, warzywa? – czepiamy się. – Moment – powiada pani kelnerka i po chwili przynosi zmięte, opakowane w folię, kartki z opisem potraw po angielsku. Na kartkach nie ma jednak cen. Jadło to placek kartoflany polany gulaszem. Gulasz przykryty jest drugim plackiem, polanym śmietaną. W sam raz na upał. Prośba o rachunek zostaje zrozumiana, po czym dostajemy kartkę papieru wyrwaną z bloczka reklamowego piwowarni Żywiec, na której odręcznie wypisano: „1 x woda 4, 1 x jadło 35/39”. „Jednym słowem Żywiec” – głosi napis na bloczku reklamowym.
Gdynia, restauracja Róża Wiatrów przy Skwerze Kościuszki. Przy wejściu napis: „Dziś polecamy: polędwiczki wieprzowe – 16 zł”. Menu dostajemy angielskie i ani śladu w nim polędwiczek po 16 zł. Kelner tłumaczy, że 16 zł jest za samo mięso: – Mit only sikstin, ewrysing serty siks. 36 zł? Bierzemy polędwicę po angielsku, „evrysing” 32 zł. Gdy dochodzi do płacenia rachunku, kelner podpowiada, że obsługa nie jest tu wliczona.
Handel: dezynfekszyn
Najgorzej wyglądają nasze doświadczenia w sklepach i na pocztach. Tu pojawienie się obcokrajowca wywołuje panikę albo agresję. Warszawa, ul. Nowy Świat – główny szlak turystyczny, sklep spożywczy. Prosimy o chleb. Sprzedawczyni jest zakłopotana. Wskazuje na różne produkty, pytając wzrokiem: to? Nie udaje się jej trafić. Pytamy więc o masło (butter). – Baterie? Nie, baterii u nas nie ma. W kiosku – powiada wyraźnie rozdrażniona.
Kraków, Starówka, sklep spożywczy. Prosimy o czekoladę z nadzieniem orzechowym. Słowo „chocolate” jest rozpoznane, sprzedawczyni podchodzi do półki z czekoladami, ale nie wie, po którą sięgnąć. Ktoś z obecnych w sklepie usiłuje pomóc: – To chyba chodzi o bezcukrową. – Takiej nie ma – przecząco kiwa głową sprzedawczyni.
Kraków, poczta przy ul. Starowiślnej. Chcemy nadać przekaz pieniężny. Pani w okienku na dźwięk obcej mowy patrzy na nas przerażonym wzrokiem. Nie jest w stanie wydusić z siebie ani słowa. Nie woła koleżanki, nie wskazuje innego okienka, przez cały czas przecząco kręci głową. Na poczcie w centrum Krakowa nie udaje nam się zamienić ani słowa po angielsku z żadnym pracownikiem.
W handlu językową awangardą okazują się apteki. W tej na krakowskim Rynku prosimy o wodę utlenioną (hydrogen peroxide). Pani magister jest w kropce, ale usiłuje pomóc. Pyta łamaną angielszczyzną, co boli. Słowo desinfection rozwiązuje sprawę.
W Gdyni, w aptece w centrum Batory, pytamy o coś na ból żołądka. Aptekarz chwilę się zastanawia, płynną angielszczyzną pyta, czy to dla dorosłego. Instruuje, jak zażywać lek, i pisze to wszystko na polskojęzycznej ulotce – po angielsku.
Łan euro dla prawdziwego Polaka
Rzadko się zdarza, by w Polsce jakakolwiek tablica informacyjna była dwujęzyczna. Służbom drogowym nie przychodzi do głowy, że np. informacja o objazdach należy się też zagranicznym gościom. W ogóle polskie drogi, zwłaszcza lokalne, oznaczone są tak, jakby mieli się po nich poruszać tylko starzy bywalcy. Drogowskazy bywają bardzo zagadkowe. Dlaczego na drogach prowadzących na południe figuruje Chyżne, a nie Zakopane? Dlaczego lokalne drogowskazy tak rzadko uwzględniają kierunek Warszawa?
Nie wygląda na to, żeby urzędnicy miejscy zastanawiali się, jak pomóc obcokrajowcom. W stolicy w odległości 5 km od Starego Miasta nie uświadczysz żadnego drogowskazu, który pomógłby w orientacji. Bezradny jest gość, który staje w centralnym przejściu podziemnym i widzi tajemniczy szyfr: kierunek Żoliborz, kierunek Wawrzyszew... Nie wymówi tego za żadne skarby. A przecież istnieją strony świata.
Nie przychodzi nam do głowy, że gość spięty nagłą potrzebą stanie bezradny przed drzwiami toalet oznaczonych tradycyjnymi w Polsce kółkami i trójkącikami, co jest rozwiązaniem niespotykanym na świecie. Takim właśnie krajem – zagadkowego kółka i trójkąta – jawi się Polska, gdy wcielić się w gościa z cywilizowanego, opisanego piktogramami świata.
Pocieszające, że niemal wszędzie, bez względu na kłopoty językowe, traktowano nas życzliwie, często nawet serdecznie, z typową polską gościnnością. Jedno, co nas uderzyło: spośród ponad setki osób, z którymi się kontaktowaliśmy (bo w wielu przypadkach trudno powiedzieć: rozmawialiśmy), tylko trzy zapytały nas, skąd jesteśmy. Brak ciekawości czy też efekt bariery językowej?
No ale w końcu zawsze ktoś angielskojęzyczny w końcu się znajdował. Jak ten miłośnik win owocowych w Krakowie. Słysząc angielszczyznę, rozwinął swoje umiejętności: – Oh, you speek english. Great. I need one euro, not two. Łan euro only.
współpraca: Joanna Cabaj, Ryszarda Socha, Marcin Dubiniec