Klasyki Polityki

Rewir zaplanowanej śmierci

Rynek w Żarach Rynek w Żarach Mohylek / Wikipedia
Na pomysł wpadła piętnastoletnia córka. Głośna zbrodnia sprzed lat.
Michał Murawski/Polityka

Artykuł ukazał się w tygodniku POLITYKA w kwietniu 2002 r.

Przyjechała policja, zabrano zwłoki ojca, dzieci włączyły radio i zajęły się robieniem kolacji.

Ojciec zginął, bo o wszystko się czepiał. Najbardziej go złościło, kiedy dzieci wracały za późno z dyskoteki, nie odrabiały lekcji, migały się od szkoły, nie szukały sobie pracy, wpadały w złe towarzystwo, przeklinały, nie sprzątały w pokojach i wkoło domu. Doprowadził do tego, że musiały wynająć na niego morderców. Na pomysł wpadła piętnastoletnia córka.

Kiedy zabijano Eugeniusza M., jego najmłodsza córka Ania i średni syn Daniel odsuwali od siebie podejrzenia tańcząc w dyskotece. Morderców wpuścił do domu starszy syn Paweł. Po wszystkim miał zadzwonić na policję w Żarach i zgłosić nieszczęśliwy wypadek taty.

Bliźniacy Frędzlowie z kolegą Mapetem stawili się do pracy w żarskiej dzielnicy domów jednorodzinnych na czas, tępym narzędziem bili M. po głowie, zrzucili z werandy, że niby sam spadł, ciągle żył, więc go dobili, i poszli. Paweł zadzwonił, gdzie trzeba. Plan Ani M. działał bez zgrzytu aż do tego momentu. W kilka godzin później zupełnie się posypał, tak jak życie rodziny M., braci Frędzlów, Mapeta i jego siostry Marzenki. – Dzieci przyznały się i wskazały sprawców śmierci ojca – mówi nadkomisarz Zenon Niżyński z żarskiej policji. – Odpowiadały na pytania beznamiętnie, bez najmniejszej skruchy.

Ania

Dwa dni przed śmiercią Eugeniusz M., kierowca zakładu pogrzebowego, pytał o najmłodszą córkę w jej gimnazjum. Ania zniknęła z domu. Znowu się pokłócili, dał jej w twarz, wybiegła i teraz nie wraca na noce. Bo Ania chyba nie rozumie, że on jest ojcem, chce dla niej dobrze, od kiedy żona z najstarszą córką wyjechały pracować do Włoch, on ma obowiązek sam wychowywać Anię, Daniela i Pawła, czy im się to podoba, czy nie, i jeszcze zarabiać na życie, o każdej porze dnia i nocy utrzymując karawan w dyspozycji, gdyby trzeba było przewieźć zwłoki z wypadku. – Tata Ani sprawiał wrażenie mocnego, stanowczego, lubiącego trzymać wszystkie sprawy poukładane w idealnym porządku – mówi Małgorzata Merk, pedagog z gimnazjum. – Ania rzadko przychodziła do szkoły od wyjazdu mamy.

Mama wyjechała rok temu, kiedy Ania zdała do trzeciej klasy. Wyjazdy na saksy to nic nowego w Żarach, ludzie ratują się przed bezrobociem. Ale Ania podupadła w tym roku bez matki. Dyskotekowała, wagarowała, przynosiła lewe zwolnienia, jeśli bywała w szkole, to całkiem obojętna na wydarzenia, śnięta ryba. Rozmowa w pokoju psychologa szkolnego polegała na tym, żeby powiedzieć coś, co Anię zainteresuje, poruszy, zdziwi, ale nic się nie działo, poprawiała przekrzywione okulary na nosie i patrzyła w wykładzinę podłogową. Mówiła, że lubi siedzieć w domu, kiedy ojciec pracuje, i słuchać muzyki. Miała obiecaną praktykę w zakładzie fryzjerskim po skończeniu gimnazjum.

Ania pojawiła się w szkole w piątek, w dniu, kiedy miał zginąć Eugeniusz M. Wtedy pierwszy raz opowiadała pani pedagog o domu, że ojciec bije, krzyczy, bardzo miała go dość. – Mówiłam z nią o prawnych sposobach rozwiązywania problemów, jak policja i prokurator – dodaje pani pedagog. – Umówiłyśmy się jeszcze na rozmowę w poniedziałek.

W niedzielę po kościele ludzie plotkowali, że w Żarach gdzieś w dzielnicy willowej dzieci zleciły zabójstwo ojca. Znowu, pomyślała pani Merk. W poniedziałek szukała Ani w szkole, bo jeszcze nie skojarzyła wszystkich faktów.

Daniel i Paweł

– Daniel M., lat 17, uczeń bez uwag, spokojny, ale widać po nim nerwowość, raz pobił się z kolegą w szkole – cytuje z dziennika Ryszard Mądrawski, wychowawca Daniela z żarskiej zawodówki. – W semestrze opuścił 19 godzin, a to niedużo w klasie pracowników młodocianych.

Eugeniusz M. zawsze bardziej cenił Daniela niż Pawła, starszego syna. Mówił to właścicielowi sklepu ze sprzętem RTV, gdzie chłopcy odbywali praktyki w zawodzie ekspedienta. Daniel miał coś w życiu osiągnąć, jeśli nie zdolnościami, to uczciwą pracą, podczas gdy osiemnastoletni Paweł zmieniał się w dyskotekowego Lola. Obaj ubierali się jak sportowcy, lubili firmowe napisy na ciuchach, ale Paweł używał za dużo fluidu do twarzy i tuszu do rzęs, lakierował paznokcie na damskie kolory, schodzili się do niego pod sklep znajomi ze starej części miasta, bloków z wielkiej płyty i zrujnowanych kamienic, i szef musiał ich wypraszać. Daniel utrzymał się w szkole i pracy, Pawła wywalili z budowlanki i ekonomika, więc się nie uczył dalej, dwa razy dał się wyrzucić z praktyk w sklepie RTV i nigdzie nie pracował. – Paweł nie mógł wysiedzieć na miejscu, znikał w czasie pracy, przynosił zwolnienia lekarskie jedno za drugim – mówi Bartłomiej Czerkun, właściciel sklepu. – Daniel był lepiej ułożony, nawet jak dało mu się burę, to milczał, jakby po nim spływało.

Matka interesowała się dziećmi, nie pracowała, miała więcej czasu niż ojciec. Pawłowi wywalczyła drugą szansę w sklepie RTV, kiedy pierwszy raz go wyrzucili. Była w szkole u Daniela, kiedy się pobił z kolegą i ktoś musiał poświadczyć, że więcej tego nie zrobi. Chodziła na zebrania do gimnazjum Ani. Od kiedy wyjechała, te obowiązki przejął mąż, zaglądał do sklepu i szkoły, czasem podjeżdżał służbowym karawanem i pytał o dzieci, jak to on, krótko, sucho, w żołnierskich słowach. Ale pracował za długo, rzadziej ich pilnował niż matka, więc szybko się zorientował, że go robią w konia, wchodzą w trudny wiek, nie panuje nad nimi, rodzina pozostawiona jego pieczy przesypuje mu się między palcami. Eugeniusz M. postanowił być zdecydowanym ojcem. – Jeden z praktykantów mówił mi kiedyś, że wracał z Pawłem M. do domu i wysłuchiwał jego żalów na ojca – przypomina sobie szef sklepu RTV w Żarach. – Paweł powiedział, że jak stary nie przestanie go wkurzać, wynajmie braci Frędzlów, żeby go postraszyli.

Mapet i Marzenka

Kilka dni przed zaplanowaną śmiercią ojca Ania M. zadzwoniła do matki. Żaliła się, że dłużej z ojcem nie wytrzyma. Matka mitygowała: Aniu, tylko troszeczkę, wrócę i wszystko będzie dobrze. Pani M. miała zjechać do domu z saksów za dwa miesiące. Ania nie poczekała.

Ania M. nie musiała szukać długo i daleko. Zagadnęła swoją przyjaciółkę z klasy, piętnastoletnią Marzenkę. Marzenka znała domowe zmartwienia Ani, a brat Marzenki, dziewiętnastolatek Mapet, znał kogo trzeba, czyli braci Frędzlów. Mapet i Marzenka mieszkali z rodzicami w bloku, ich tata jest kierowcą karetki pogotowia, mama pracuje w szpitalu, mama często narzekała, że na tacie nie może polegać i kłócili się, ale dziewczynka jest zdolna, była gospodynią klasy i, zanim stało się jasne, że pośredniczyła w morderstwie, wybierała się do liceum. Mapet, czyli dla mamy Pawełek, też był udanym dzieckiem, aż nagle rok temu przestał się uczyć, zrobił sobie tatuaże, przefarbował włosy i pętał się wieczorami po żarskim trójkącie bermudzkim, gdzie giną ludzie i radia z samochodów. – Był najbardziej lotnym uczniem w klasie, robił doskonałe projekty – mówi jeden z nauczycieli zawodówki budowlanej. – Mógł do czegoś dojść, ale mu się odechciało. Szkoda, że tak wyszło.

Matka Mapeta walczyła o niego. Nawet zamykała w domu, żeby nie szedł do żuli. Rozmawiała z pedagogami z wieczorowego technikum, gdzie poszedł po zawodówce. Czasem przychodziła z Marzenką i osładzała sobie porażkę syna opowiadając, jaka córka inteligentna. – Tylko nie rób mamusi takich przykrości jak twój brat – mówiła do Marzenki. Teraz w budowlance koledzy Mapeta opowiadają, że kiedy mordercy Eugeniusza M. zrzucili go z werandy i dobili, Mapet zapalił papierosa. Nikt nie wie na pewno, ale do Mapeta to podobne. Nawet bardziej prawdopodobne, że zapalił dla filmowego efektu, niż że poszedł zabić. Lubił się popisać.

Bracia Frędzlowie

Oczywiście nikt w żarskim trójkącie bermudzkim, gdzie siedemnastoletni bliźniacy Frędzlowie królowali, nie wiedział, że ten bardziej nieobliczalny, Tomek, sikał do łóżka do czternastego roku życia i cierpiał na nerwowy strach przed zasypianiem. Kolegom z ulicy na przyszłe lata Tomek utkwi w pamięci, jak leniwie wystaje w bramie swojej kamienicy, ogolony na łyso, krępy i nabity, ubrany w podkoszulek na ramiączkach i łowi frajerów z chodnika: chodź do kantorka, mówi Tomek do ofiary, wciąga na klatkę schodową, wali po mordzie, zabiera pieniądze i żyje za to do końca dnia. W biciu miał trening, ojciec, inwalida I grupy przez wódkę, bił od dziecka i wyrzucał go z domu za byle co, więc musiał się bronić. – Zdarzało się, że spędzał całe noce, siedząc na schodach – mówi Adam, kolega Tomka z kamienicy. – Albo spał u mnie w garażu, a rano znajdowałem chleb i kiełbasę w reklamówce zawieszonej na kołku. To matka mu przynosiła jak stary zasypiał. – Nie wierzę, że poszli zabić, tylko nastraszyć – mówi sąsiad Frędzlów. – Może gość się rzucał i tak wyszło niechcący.

Od kiedy wydało się, że bliźniacy zabili Eugeniusza M. z dzielnicy domków jednorodzinnych, ich ojciec nie trzeźwieje. Kiedyś specjalnie kupił Poloneza, żeby jeździć do Niemiec na wystawki, czyli zbierać z trawników przed domami wyrzucane przez gospodarzy stare sprzęty i sprzedawać je na targu. Pokazywał synom, jak śmiać się z bezrobocia i psio płatnej roboty, pił za swoje. Mama, sprzątaczka, utrzymująca dom, o Tomka dbała, jak mogła. Kiedy za cudze radia dostał od żarskiego sądu karę poprawczaka, złożyła odwołanie. Skończyło się na kuratorze, ale radia dalej ginęły i ludzie byli bici, aż mama znowu przyszła do sądu, tym razem, żeby syna zabrali, bo rzuca się na nią z nożem. – Żądny aprobaty, pieniędzy i swobodnego dysponowania nimi, mało refleksyjny – cytuje sędzia Dorota Szczęch z akt kuratorskich chłopaka.

W porównaniu z Tomkiem jego brat Jacek jest aniołem. Do zabójstwa Eugeniusza M. miał w aktach tylko upomnienie za kradzież 30 kg węgla. Nosił dłuższe włosy, lepiej się uczył, jest spokojniejszego usposobienia, ale brat mu imponował, poszedłby za nim w ogień. Kilka tygodni przed zleceniem zabójstwa wyprowadzili się obaj z domu, zamieszkali przy tej samej ulicy, kilka numerów dalej, na melinie u kolegi, który wyszedł z więzienia po 25 latach za zabójstwo. Na rewir przeniósł się też Mapet, matka go szukała, ale nigdy nie przyszłoby jej do głowy, że może być w takim miejscu.

Przedostatnią osobą, która zaufała bliźniakom Frędzlom, był płk Marian Gontarzewski, komendant Ochotniczego Hufca Pracy w Żarach. Przysłał ich do niego kurator, komendant przyjął do szkoły i załatwił praktyki w prywatnych zakładach. Potem miał kłopot, od marca nikt nie wiedział, gdzie są, ani szkoła, ani praktyka. Najpierw zniknął Tomek, kilka dni po nim Jacek. Komendant chodził nawet do nich do domu, zastawał tam jednak tylko załamującą ręce, ale obojętną matkę i gburowatego ojca. Wyrzucił ich z OHP na trzy dni wcześniej zanim zamordowali człowieka. – Napisałem do rodziców: nie mamy szans na ich utrzymanie – mówi Gontarzewski. – Ale miałem nosa.

Eugeniusz

Ostatnimi ludźmi, którzy zaufali braciom Frędzlom na wolności, byli Ania, Daniel i Paweł M. Kosztowało ich to 120 zł i telefon komórkowy. Ojciec mógł przeczuwać, co szykują. W lutym nalali mu trucizny do herbaty, ale poczuł kwaśny smak i ledwo zdążył wypluć. Od tego czasu nie jadał w domu dań, których sam sobie nie przygotował.

W piątek, kiedy miał umrzeć, po pracy Eugeniusz M. rozwiózł kolegów grabarzy służbowym karawanem do domów. Potem wrócił do siebie i plan się wypełnił. Miał 47 lat. Przyjechała policja, zakład pogrzebowy zabrał zwłoki, a dzieci włączyły sobie radio i zajęły się robieniem kolacji. Kilka godzin później, na przesłuchaniu, każde mówiło to samo, wyuczoną na pamięć, doskonale zsynchronizowaną wersję wydarzeń. Na tym wpadły. Prokuratura postawi mordercom Eugeniusza M. zarzut zabójstwa ze szczególnym okrucieństwem, podsumowuje Kazimierz Rubaszewski z Prokuratury Okręgowej w Zielonej Górze. Pozostali będą pewnie odpowiadać za współsprawstwo. Wiedzieli, co robią, nawiązali umowę, wskazali mordercom obyczaje ojca. Musi ich jeszcze zbadać lekarz, grozi im najmniej 12 lat. Przesłuchiwana Ania M. powiedziała, że nie chodziło o nastraszenie Eugeniusza M., ale o śmierć. Pani M. wróciła z Włoch do pustego domu w dzielnicy domów jednorodzinnych.

Reklama

Czytaj także

null
Rynek

Siostrom tlen! Pielęgniarki mają dość. Dla niektórych wielka podwyżka okazała się obniżką

Nabite w butelkę przez poprzedni rząd PiS i Suwerennej Polski czują się nie tylko pielęgniarki, ale także dyrektorzy szpitali. System publicznej ochrony zdrowia wali się nie tylko z braku pieniędzy, ale także z braku odpowiedzialności i wyobraźni.

Joanna Solska
11.10.2024
Reklama