Klasyki Polityki

Czas grzecznych antysemitów

Grzecznych antysemitów nie wymyśliłem sam.

Felieton ukazał się w tygodniku POLITYKA 29 listopada 2003 r.

Grzecznych antysemitów nie wymyśliłem sam. Wprowadził ten termin Alain Finkielkraut. Tyle że on ze zjadliwszą jeszcze ironią mówi o „antysemitach sympatycznych”.

Nie będę wspominał o zamachach na synagogi w Konstantynopolu, gdyż najprawdopodobniej dokonała ich międzynarodówka terrorystyczna, czyli twór profesjonalnie kryminalny, a do tego mgławicowy. Jednakże w tych samych dniach w Niemczech zbezczeszczono cmentarz żydowski, we Francji podpalono liceum izraelickie w Gagny pod Paryżem, polski żeglarz na międzynarodowej imprezie wypisał sobie na koszulce plugawie antysemickie hasło i dopaprał do tego jeszcze swastykę. Są to wszystko zdarzenia wzbudzające „powszechny sprzeciw”, a w każdym razie potępiane oficjalnie przez polityków, znaczną część środków masowego przekazu oraz organizacje obywatelskie. W Niemczech i Francji władze zapowiadają energiczne śledztwo, ujęcie i ukaranie winnych. W Polsce, mam nadzieję, żeglarz zostanie przykładnie i na długo zdyskwalifikowany bez względu na to, że był ponoć „nadzieją olimpijską”. Są to oczywiście reakcje konieczne i słuszne. Prawie nikt ich nie kwestionuje. Jesteśmy plus minus solidarni.

Zupełnie co innego, tutaj już solidarność dziwnie zanika, kiedy Żydzi zaczynają się skarżyć na antysemityzm. Rozumowanie wydawałoby się proste i logicznie nie do podważenia. Jeżeli takie akty mają miejsce i co więcej są powtarzalne, oznacza to, że w niektórych przynajmniej grupach społecznych istnieje na nie przyzwolenie, atmosfera, w której nienawiść może dojrzewać. Napis na piersiach naszego sportowca nie jest wszakże odosobniony. Ileż razy i w ilu miastach widziałem podobne na murach, parkanach, autobusach... Precz jednak z logiką. Żydom skarżyć się nie wolno.

Jest to być może stwierdzenie dramatyczne, mam jednak wrażenie, że jedyną trwałą nauką, jaką wyciągnięto z męczeństwa narodu żydowskiego podczas drugiej wojny światowej, jest zrozumienie, a raczej nie tyle zrozumienie, ile instynktowna reakcja albo presja elit, że słowo antysemityzm oznacza coś podłego. Nie chodzi o jego treść, o pusty dźwięk tylko. Nieładnie i nieprzyzwoicie być „antysemitą”, bo to oznacza coś na kształt bycia „szują”, „złodziejem” itp. I w tym właśnie momencie dokonuje się przerażające odwrócenie kota ogonem. Ci Żydzi mówiąc, że jesteśmy antysemitami, obrażają nas, rzucają na nas wyzwisko. A nie mówiliśmy, że oni nienawidzą Polaków? Toż to jawny antypolonizm!

Jakakolwiek rozmowa na tematy żydowskie zaczyna się w Polsce (zresztą we Francji podobnie) od deklaracji większości uczestników: „Nie jestem antysemitą, ale...”, „Mam przyjaciela Żyda, ale...”. Po tym „ale” może już nastąpić obojętny bełkot, bo przecież wstępna figura retoryczna zagwarantowała nasz obiektywizm. Jesteśmy obiektywni, więc ze strony Żydów też możemy obiektywizmu wymagać. W „Liberation” (25 XI 2003) licealista żydowskiego pochodzenia opowiada o strachu, jaki towarzyszy mu na ulicach Paryża. Owszem, przeważnie nic się nie dzieje. Tylko od czasu do czasu ktoś zawoła za nim feujs (dzisiejszy młodzieżowy odpowiednik polskiego „parch” albo „żydek”) i w 99 proc. wypadków na tym werbalnym wyskoku się kończy. Bomby przed synagogami też nie wybuchają codziennie, wręcz odwrotnie – całkiem wyjątkowo. I dlatego mój sąsiad się denerwuje. Czego ten gnój się boi. Że ktoś na niego krzyknął? To są przecież pojedyncze ekscesy. Gdybym ja się obruszał na wszystko, co na mnie powiedzą... A on mówiąc, że się niby boi, to właściwie wszystkich oskarża. Gdyby ci Żydzi tak się ciągle nie obrażali i nie wypominali, to nie byłoby z nimi problemu.

To są właśnie grzeczni antysemici. Zaludniona jest nimi polska narodowa prasa typu „Nasz Dziennik”, „Głos” czy „Nasza Polska”, ale spotyka się ich także na lewicowych salonach, w dobrych domach i w parafiach. Oni chcieliby dobrze, oni się troszczą, a że po prostu wiedzą, co by było dla Żydów najlepsze, więc się martwią, że Żydzi sami sobie tak szkodzą. Głębokim, humanistycznym i humanitarnym smutkiem napawa ich na przykład postępowanie państwa Izrael, które, co ich boli, rzutuje przecież pośrednio na obraz Żydów w ogóle, nawet antysyjonistów. Niby do głowy im nie przyszło, że Polak z Kazachstanu jest odpowiedzialny za politykę Millera, ale w tym przypadku to co innego. Rzutuje. Taki jest pewnik i nie ma co dyskutować.

A cóż ich tak martwi, kiedy chodzi o Izrael? Tutaj dopiero rozpoczynają się gry słowne i pojęciowe. Na przykład mur między terenami zasiedlonymi przez Żydów i Palestyńczyków. Wtrącę w tym miejscu, że też jestem przeciw temu murowi z tego względu, iż dużo kosztuje, a przy dzisiejszych środkach militarnych jego skuteczność wydaje mi się iluzoryczna. Zatroskanym nie o to jednak chodzi. Zatroskany mówi mi: dopiero co ludzkość uporała się z murem berlińskim, a oni wznoszą nowy. Mur – to mur, słownikowo to samo, zestawienie z berlińskim jest więc czystym obiektywizmem, a nie materii kompletnym pomieszaniem. Nie zostaje jakoś zauważone, że enerdowskie zapory służyły uniemożliwieniu ucieczki z kraju upodmiotowianych, zrozpaczonych obywateli, izraelskie zaś służyć mają odfiltrowaniu terrorystów zagrażających realnie (na to chyba nie trzeba dowodów, było ich krwawo dosyć) cywilnym obywatelom państwa, mają więc zadania czysto obronne. Co więcej, wyznacza mur granicę izraelsko-palestyńską, a więc, jakby paradoksalne się to zdawało, jest krokiem naprzód w kierunku stworzenia państwa palestyńskiego. To jednak zatroskanych obiektywistów nie obchodzi. Jako się rzekło, mur to mur. W ten sposób wymieszana została obrona z agresją.

„Palestyńczycy i Izrael muszą zrezygnować z polityki oko za oko, która nakręca spiralę terroryzmu”. Jakie grzeczne i obiektywne zdanie. Mucha nie siada. Jego autorom niknie tylko z pola widzenia, że uderzenia izraelskie w miejsca pobytu przywódców organizacji terrorystycznych, ich bazy itp., owszem, pociągają za sobą godne pożałowania ofiary cywilne (dokładnie tak samo jak w przypadku amerykańskich polowań na talibów w Afganistanie). Natomiast zamachy palestyńskie zaplanowane są z góry i ślepo przeciw ludności cywilnej (dokładnie tak samo jak atak z 11 września). Drobna ta różnica w „spirali” jakoś niknie.

Nie ma wyjścia z sytuacji. Podczas zimnej wojny winna była radziecka „żydokomuna”, teraz pojawiło się „lobby żydowskie w Waszyngtonie”. „Nie jestem antysemitą, ale jeśli chodzi o banki...”. Kiedy Francja żyła sprawą Dreyfusa, Drumont i Mores założyli Narodową Ligę Antysemicką, która ostrzegała przed żydowskim „syndykatem”. Dzisiaj by się nie odważyli. Raczej z troską tłumaczyliby dreyfusistom, żeby się uciszyli, bo kontrowersje szkodzą samym Żydom. Grzeczni antysemici mają czyste sumienia, a poza tym nie są przecież antysemitami. Nie sądzą, że to dzięki nim palą się synagogi. Ależ skądże, oni to potępiają.

Polityka 48.2003 (2429) z dnia 29.11.2003; Stomma; s. 114
Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Przelewy już zatrzymane, prokuratorzy są na tropie. Jak odzyskać pieniądze wyprowadzone przez prawicę?

Maszyna ruszyła. Każdy dzień przynosi nowe doniesienia o skali nieprawidłowości w Funduszu Sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry, ale właśnie ruszyły realne rozliczenia, w finale pozwalające odebrać nienależnie pobrane publiczne pieniądze. Minister sprawiedliwości Adam Bodnar powołał zespół prokuratorów do zbadania wydatków Funduszu Sprawiedliwości.

Violetta Krasnowska
06.02.2024
Reklama