Klasyki Polityki

Smutny jarmark

Nie zgadzamy się na Europę dwóch prędkości. I pięknie.

Felieton ukazał się w tygodniku POLITYKA 24 stycznia 2004 r.

Jednym z podstawowych przeświadczeń Polaków jest, że „kiedy nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi o pieniądze”. Ponieważ zaś wiedza o Unii Europejskiej, jej instytucjach i procedurach jest w Rzeczypospolitej, co potwierdzają wszystkie sondaże, bliska zeru, nic więc dziwnego, że niektórym politykom udaje się sprzedawać wizję Unii-wyzyskiwaczki, czyhającej tylko na nasze portfele. Obraz taki, wynikający z mitycznego założenia, funkcjonuje jako pewnik sam w sobie, nie musi więc układać się w logiczną całość z pewnikami innymi. Ci sami politycy głoszą więc tezę, że Unia daje nam za mało, dotacje na to czy tamto są za niskie. Sam fakt, że daje czy dotuje, powinien wykluczać pewnik poprzedni, ale – jako się rzekło – w mitach nie obowiązuje logika formalna. Tak czy owak Europa jest groźnym monstrum, z którym trzeba walczyć o nasz interes, wydzierać mu z gardła należne kąski, okazywać twardość w negocjacjach i okopywać się w okopach Świętej Trójcy w obronie liczby głosów, jaką nam kiedyś przyznano, choć 95 proc. Polaków nie ma pojęcia, co można, a czego nie owymi głosami zawojować.

Dopóki obraz taki odmalowywany był przez Samoobronę czy LPR, nie było w tym nic dziwnego. Kiedy jednak staje się obowiązującą matrycą, którą powielają również rząd i partie przedstawiające się jako „proeuropejskie”, trudno nie stawiać sobie niepokojących pytań. Pierwsze z nich to: dlaczego ten sam rząd i te same partie (chodzi mi przede wszystkim o SLD i Platformę Obywatelską) jeszcze parę miesięcy temu tak stanowczo i bezkrytycznie zachęcały obywateli do opowiedzenia się w referendum po stronie przynależności do Unii Europejskiej? Cóż się od tamtego czasu tak radykalnie zmieniło? Każdy przytomny polityk rozumie przecież, że zmiana rozdziału głosów jest primo – niuansem, secundo – choćby związane to było z zejściem posła Rokity, i tak nastąpi. Pamiętamy jeszcze radosne parady i nastrój niemal powszechnej narodowej radości po zwycięstwie „tak” w referendum. Wytworzyła się wtedy pewna dynamika społeczna, którą można było idąc za ciosem wykorzystać. Lecz nie, zmarnowano ją ze szczętem, więc jeszcze raz to samo pytanie: w imię czego?

Rząd można ostatecznie zrozumieć, co nie znaczy, że usprawiedliwić. Ponoszący ciągle porażki w polityce wewnętrznej postanowił ogłosić „consensus” wokół zagranicznej. Cóż jednak oznacza ów „consensus” w warunkach polskich? Żeby większość wilków była syta, a większość owiec cała. Wielce to szlachetna troska i o owce, i o wilki, problem w tym, że nieosadzona w jakichkolwiek realiach. Ani interesy, ani ambicje, ani postrzeganie świata nie są bowiem u owiec i wilków na tyle podobne, by dało się je pogodzić w jednej zagrodzie. Jeśli daje się stworzyć pozory zgody, to tylko w oparciu o kłamstwa i niedopowiedzenia, które jednak przy okazji Brukseli właśnie wychodzą na jaw. Zacznijmy bowiem od kwestii absolutnie zasadniczej (wiem, że piszę o tym kolejny raz, ale ceterum censeo...), a mianowicie jaki jest cel i sens konstrukcji europejskiej. Otóż na pewno nie jest nią tzw. Europa ojczyzn. Dla powstania takiego tworu wystarczyłoby całkowite, po podniesieniu żelaznej kurtyny, otwarcie granic dla ruchu bezwizowego i wypracowanie uzgodnień celnych. Tymczasem ambicja wspólnotowa sięga nieskończenie dalej. Samo już wprowadzenie euro wykracza poza limity Europy ojczyzn. Jakże protestowały przeciw niemu niektóre środowiska w Niemczech, Francji czy Szwecji, zawsze rzecz jasna pod tę samą melodyjkę „utraty suwerenności”. Ale euro weszło w użycie, przyjęło się i jest faktem. Powoli faktem, jakim jest dzisiaj wspólna polityka monetarna, staną się: wspólna polityka gospodarcza, oświatowa..., a w dalszej kolejności zagraniczna i obronna. Albo nie będzie Europy. Tertium non datur. I to właśnie trzeba było ludziom od razu powiedzieć. Dlatego, że z tego i tylko tego wynikają dalekosiężne reguły gry, które nie ulegają zmianie. Reszta to przypadki po drodze, les aléas – jak mówią Francuzi, i podnoszenie ich do rangi problemów stanowiących o bycie i niebycie jest tylko dowodem zaściankowego i doraźnego myślenia, na które jedynym sposobem jest... przewietrzenie pomieszczenia.

Tak się bowiem składa, że ani Robert Schuman, ani Henri Spaak, Walter Hallstein albo Jacques Delors nie przemyśliwali bynajmniej nad tym, jak zapewnić czyjąkolwiek dominację w Europie lub kogo wyzyskać. Podobnie dzisiejsze myślenie Jacquesa Chiraca czy Gerharda Schrödera nie przebiega tym torem. Dziwnym trafem to właśnie Niemcy i Francja najwięcej wkładają, a nie wyjmują, do europejskiej kasy. Dlaczego? Bo perspektywa Europy zjednoczonej, wolnej i bezpiecznej warta jest nawet ofiary. Warte jest jej to marzenie europejskie, które spełni się już może na oczach dzisiejszych nastolatków. Naszych polityków nie stać jednak, jak widać, na zrozumienie programu, w którym chodzi o dzieło historyczne, a nie partykularny interesik. A skoro czegoś nie rozumiemy, nie wiemy, o co chodzi, to chodzi o pieniądze. A jeśli tak, to trzeba się targować, wymachiwać szabelką i grozić liberum veto. Oto jak wygląda na razie nasz wkład intelektualny i polityczny w konstrukcję europejską.

Oczywiście, są w Rzeczypospolitej politycy, i to liczniejsi, niż mogłoby się wydawać, którzy zdają sobie z tego sprawę. Nie umieją się jednak wzbić ponad partyjniackie układy. Tutaj zaś poseł Rokita nadmuchał balonik, który tak się podoba na sejmowym jarmarku, że nikt nie odważy się go przekłuć. Wręcz odwrotnie, każdy na gwałt dmucha swój własny, żeby jego stragan nie wyglądał gorzej. A jakież zacne towary na tych straganach. Jest i suwerenność, i Boziewicz, i matka-ziemia, i guzik, którego nie damy, i niepodległość, i Kościuszko. Galanteria cała! Na ladzie kramu Cimoszewicza znajdzie się najnowsze wydanie cytatów z Biblii („com napisał, napisałem” J 19,22), u Rokity katafalk cmentarny, u Giertycha spluwaczka dla Niemców (żeby nie w twarz, bo że plują, to pewnik), u Leppera krawat narodowy... Jedna Danuta Hübner nie przyszła z pierzastym kogucikiem, więc spadły na nią gromy, że ludowi nie dość schlebia i chwila jeszcze, a kramarze utopią tę najlepszą komisarską kandydaturę osoby, która umiała sobie zaskarbić uznanie we wszystkich instytucjach europejskich, co jest w dyskusjach i negocjacjach rzeczą bezcenną, wzmacniającą i uwiarygodniającą głos Polski.

Nie zgadzamy się na Europę dwóch prędkości. I pięknie. Tylko kto, jeśli nie Polska, właśnie usiłuje wrzucić jałowy bieg? Udać się jej to może zresztą w tej mierze jedynie, że jedni pojadą dalej, a inni zostaną na luzie nomen omen, bo wyluzowani i szczęśliwi, że się postawili i jak postawili, tak stoją. W miejscu. Tymczasem inni coraz dalej. Lech Kaczyński twierdzi, że to humbug i czcze pogróżki. Istnieje taka minimalna możliwość. Stawiać na nią to jednak gra w rosyjską ruletkę. Zmarnowaliśmy już poreferendalny zapał. Czy chcemy zrobić to samo z naszą pozycją w Europie?

Polityka 4.2004 (2436) z dnia 24.01.2004; Stomma; s. 90
Reklama

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Łomot, wrzaski i deskorolkowcy. Czasem pijani. Hałas może zrujnować życie

Hałas z plenerowych obiektów sportowych może zrujnować życie ludzi mieszkających obok. Sprawom sądowym, kończącym się likwidacją boiska czy skateparku, mogłaby zapobiec wcześniejsza analiza akustyczna planowanych inwestycji.

Agnieszka Kantaruk
23.04.2024
Reklama