Klasyki Polityki

Jak my żyjemy

Czy jest wśród państwa jakiś pilot?

Felieton ukazał się w tygodniku POLITYKA 21 lutego 2004 r. Autor felietonu Ryszard M. Groński zmarł 24 grudnia 2018 r.

Ziewając człowiek otwiera się jak otchłań, upodabnia się do nudy, która go otacza” – przestrzega Walter Benjamin – inteligent, sfera budżetowa. Może ludziska ziewali w Niemczech, kiedy to pisał. U nas to niewyobrażalne, tyle się przecież dzieje: atrakcja goni sensację, baronów z SLD gonią dziennikarze śledczy, dziennikarzy goni prokurator, funkcjonariuszy CBŚ gonią ich koledzy. Sytuacja ogólna przypomina zdarzenie w samolocie, kilkanaście minut przed lądowaniem. Z kabiny pilotów wyłania się stewardesa. Pyta nieco spłoszonym szeptem:
– Bardzo przepraszam, czy na pokładzie jest jakiś lekarz?

Zgadza się, jest lekarz. Prowadzony przez kształtną panienkę przechodzi na przód samolotu. Mija kilka minut. Znowu zjawia się stewardesa. Spłoszona jeszcze bardziej:
– Sama nie wiem, jak to... Czy jest wśród państwa jakiś pilot?

Historyjka nie oddaje stanu faktycznego. U nas problem z pilotem wygląda barwniej: do kabiny pcha się tłum chętnych do przejęcia sterów. Niektórzy z ochotników już raz lądowali twardo, cudem unikając większej katastrofy. Inni dopiero chcą spróbować swoich sił, rozsiąść się w fotelu, pobawić się techniką. A jak naprawdę jest z tą techniką, rzekomo posłuszną człowiekowi?

Czytam w „Tygodniku Powszechnym” wyznanie Marka Biernackiego, byłego ministra spraw wewnętrznych i administracji. Marek B. wyjaśnia, co łączy go (z też już byłym) ministrem od służb Krzysztofem Janikiem: „Obaj otwieraliśmy uroczyście Warszawskie Centrum Systemu Wspomagania Dowódczego Policji – ja w lipcu 2001 r., minister Janik pół roku później. A najbardziej łączy nas fakt, że po każdym z tych uroczystych otwarć Centrum i System warte ponad 70 mln zł nadal nie działały...”. Trochę się uspokoiłem.

Byłem poddenerwowany jak diabli: jedna z gazet przyniosła wiadomość, że nie pytając nikogo o zgodę, nie dbając o bzdurne paragrafy, nawet bez pokropków – w wytypowanych warszawskich kawiarniach i knajpach zainstalowano podglądy. Podsłuchy pewnie także, bo jak tu kontrolować bez podsłuchów. Zmartwiło mnie to i zakłopotało: nie każdy w restauracji zachowuje się jak bohaterowie seriali. Oblanie się sosem, siorbnięcie, przekrzywiony krawat, niestarannie wytarte usta... Wstyd, proszę państwa. Albo groźniejszy wariant: tajna randka z regionów kociołapstwa. Kamera to rejestruje, mikrofon w żyrandolu nagrywa. Potem zgroza, że konwersacja poniżej poziomu. Nikt przecież nie powściągnął randkującej panienki głosem XVIII-wiecznej damy:
– Nie idź na to spotkanie. Masz zbyt ponętny biust, by twój kochaś powiedział coś sensownego.

Teraz, po wynurzeniach asa z wycofanej talii kart, cóż za ulga! Nic się nie sfilmuje, nic nie nagra. Gdyby ktoś jeszcze panikował, minister Biernacki rozwiewa jego obawy: „Np. łączność i informatyka policyjna pochłaniają rocznie ponad 300 mln zł i... łączność ta nadal nie działa. Jeśli na posterunkach są komputery, to niepodłączone do sieci, więc służą jako maszyny do pisania. W radiowozach są co prawda terminale komputerowe, ale bez łączności: to jedynie dekoracja dla oficjeli i mediów”.

Wystarczy pomyśleć o tym obrazku opowiedzianym przez oficjela, by o ziewaniu nie było mowy: za ciekawy kraj. Gdzie indziej obywatele popadliby w osłupienie dowiadując się, jakie interesy kręcił cichy i skromny właściciel strzelnicy, trafiający bez pudła. My mimo medialnego rejwachu zachowujemy zimną krew. Pamiętamy, choć to pewnie bajdurka, epizod z czasów panowania Lecha Wałęsy. Pan prezydent po zjedzeniu talerza owsianki i rozwiązaniu krzyżówki pomyślał, że byłoby nieźle, gdyby Polska miała broń atomową. Ot, tak na wszelki wypadek. Wezwał więc Parysa (wtedy był ministrem), kazał mu założyć kuloodporny beret, udać się na Stadion i kupić od Ruskich dwie atomówki. Skończyło się na dowcipie. I co? Musimy z tym żyć. A jak my dzisiaj żyjemy? Niebanalnie: od rytualnego oburzenia do skandalu, od bezeceństwa do profanacji, od bluźnierstwa do zszargania świętości. W trosce o małolatów pretekstem do protestów stał się kolejny tom Pottera. Wiedziałem po reakcji na tomy poprzednie, że Harry Potter to czarci kmoter. Teraz do listy godnych potępienia nowinek sprzed wieków (okultyzm, tarot) doszły magia, wróżbiarstwo i lekcja ezoteryzmu „dla dzieci i młodzieży, która wzbudzi zainteresowanie tym razem bractwami tajemnymi w optyce afirmacji zjawiska niejednoznacznego i niebezpiecznego”.

Przytoczyłem lotne słowa ks. Aleksandra Posackiego, piszącego w „Naszym Dzienniku”. Ksiądz P. odżegnał się od „optyki afirmacji”, ale czy to pomoże? Jeśli 600 tys. egz. książki J.K. Rowling sprzedano u nas na pniu, głupio mieć z nią na pieńku. Słaba nadzieja, że gówniarze wrócą do czytania „Kichusia majstra Lepigliny” czy „Serca” Amicisa, ociekającego gliceryną zlepiającą stronice. Nie żyjemy w dawnych poczciwych czasach. „Polacy żyją jak świnie” – to tytuł wystawy Edwarda Dwurnika w teatrze Rozmaitości. Nie podejrzewałem artysty o tyle pasji, furiackiej niechęci, obserwacyjnego rozwścieczenia. Oglądałem dotąd jego obrazy wiszące grzecznie na ścianach w kilku znajomych domach. Dzięki telewizji dostrzegłem płótna Dwurnika w gabinetach władzy i wnętrzach służących do reprezentacji. Tego, co wystawił w Rozmaitościach, biznes i ci co na ważnych urzędach z pewnością nie kupią. Świńskie ryje, knurze zębiska, pasiaste krawaty, żelazne kapelutki-rekwizyty i gadżety z przeszłości i teraźniejszości. Świnia jako symbol? „Świnię z oczyma w niebiesiech a łapami w kieszeni ubogich – świnię dającą łapówki – świnię biorącą łapówki – każdą taką świnię
Kopnij w ryjo i przyprowadź mi ją, Żebym ja także mógł ją kopnąć w ryjo” – to notatka ze szkicownika Juliana Tuwima z roku 1948. A to już Witold Gombrowicz z „Dzienników”, rok 1966: „Co się tyczy samejże, żeby tak się wyrazić, świńskości, to znałem pewnego Polaka, który zapadał w długie rozmyślania. Po czym, ocknąwszy się, mówił: – Świnia świni tyłek ślini. – Co masz na myśli? – zapytałem w końcu. Odpowiedział: – Myślę o Polakach...”. Dodajmy, trzymając się wątku świńskości przypomnianego przez malarza, kwestię przedwojennego parlamentarzysty, komentującego zmianę rządu:
– Koryto to samo, tylko świnie inne!

Przemilczmy natomiast z zażenowaniem ustalenie kalamburzysty: największym świntuchem w polskiej literaturze był Imć Pan Mikołaj Ryj z Nagłowic.

Z bagażem erudycji trudniej wygrażać pięściami – ręce zajęte, głowa wolna od złudzeń. A pesymizm? Pesymizm można zawsze zgłuszyć przypływem optymizmu. Jak w dialogu:
– Palisz?
– Nie, nie palę.
– A to fatalnie. Gdybyś rzucił palenie, od razu poczułbyś się lepiej.

Polityka 8.2004 (2440) z dnia 21.02.2004; Groński; s. 101
Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Kaczyński się pozbierał, złapał cugle, zagrożenie nie minęło. Czy PiS jeszcze wróci do władzy?

Mamy już niezagrożoną demokrację, ze zwyczajowymi sporami i krytyką władzy, czy nadal obowiązuje stan nadzwyczajny? Trwa właśnie, zwłaszcza w mediach społecznościowych, debata na ten temat, a wynik wyborów samorządowych stał się ważnym argumentem.

Mariusz Janicki
09.04.2024
Reklama