Taki dialog:
– Co nowego?
– Afera goni aferę.
– Chyba nie dosłyszał pan pytania. Pytałem: co nowego?
Przywykliśmy do tego, że w sezonie jesiennym nowalijek nie ma. Trudno przecież uznać za nowalijkę to, że prasa ma złą prasę. A dziennikarze jeszcze gorszą. Jacy tam zresztą dziennikarze: pismacy. Pismakiem jest bowiem dziennikarz, którego opinie nie zgadzają się z naszymi opiniami, sympatiami i antypatiami. Tę prawidłowość, zawartą w „Słowniku diabelskim” Bierce’a, wzięli sobie do serca liczni i głośni Likwidatorzy Szkód Moralnych. I jak tu się dziwić, że ochroniarz znanego prałata (o parametrach niewysadzonej reduty) woła na widok wyrobników pióra i kamery: – Szmaty! A ludek nabożny rwie się do bijatyki, wierząc, że zostanie to nie tylko odpuszczone, lecz nagrodzone. Co tam ludek, do najciekawszych wniosków dochodzą intelektualne podpory tego towarzystwa; cyklopi wśród ślepych. To jedno oko mają wyraziście świdrujące, prześwietlające jak rentgen. A przy tym rozumne jak spojrzenie nastolatka, który na pytanie, skąd Kopernik wiedział, że Ziemia jest okrągła, po dłuższym namyśle odparł:
– On kupił sobie globus.
Czytam w postendeckim brukowcu analityczny wywód Krzysztofa Kąkolewskiego. Otóż to nie przypadek, że media zajęły się gospodarzem św. Brygidy. To przecież Gdańsk, Wolne Miasto Gdańsk. Wiadomo, kto pragnie nam je capnąć. Kąkolewski, nie dowierzając talentom do skojarzeń swoich czytelników, stawia kropkę nad i. Pisze: „Podejrzenie to zdają się potwierdzać dwa polskojęzyczne pisma »Fakt« i »Newsweek« będące własnością niemiecką, idąc za »Volkischer Beobachter« w okresie okupacji nazistowskiej, przewodzą atakom...”. Nareszcie się wyjaśniło: hitlerowcy, naziści chcą wykurzyć prałata, który tyle zrobił dla ludzi, nawet grzesznych: Millera przytulił do wyorderowanej piersi, Żydów kochał, chociaż nie takie to łatwe, Wałęsę utwierdzał w skromności, stawiając siebie za przykład: można być człowiekiem sukcesu przestrzegając jednak zasady, że sodówka jest na stole, nie w głowie. Nie wiem, czy wielu parafian ze św. Brygidy zapoznało się ze śmiałą tezą Krzysztofa K. Ale tych, co przeczytali, z pewnością ręce świerzbią. Podobnie było w przeszłości. Stara to i szacowna tradycja. Patrzący na pomnik Prusa na Krakowskim Przedmieściu, jeden z najpaskudniejszych pomników Warszawy, nie pamiętają, że Prusa felietonistę pobiła na ulicy narodowo czująca młodzież, oburzona jego pisaniną. A przecież był solidny i akuratny – jak wtedy mawiano. Sporządził na własny użytek spis przykazań obowiązujących felietonistę:
Gromadzić najrozmaitsze fakta...
Gromadzić kombinacje tych faktów, kładąc nacisk na komizm.
Czytywać arcydzieła literatury, bacząc na ich piękności.
Obserwować życie i naturę.
Śledzić za najwybitniejszymi społecznymi potrzebami kraju.
Kombinować fakta z faktami, ideami itd.
Nie na wiele to wszystko się zdało: sklasyfikowany jako pismak, zdrowo oberwał i odtąd cierpiał na lęk przestrzeni.
W wolnej Polsce też nie było słodko. Dziennikarskie harce kosztowały Adolfa Nowaczyńskiego utratę oka. Pobili go oficerowie, wierni Komendantowi. Topienie w gliniance to lekcja wychowawcza udzielona Dołędze-Mostowiczowi. Nie o powieści autora „Kariery Nikodema Dyzmy” poszło, lecz o jego publicystykę, agresywnie antypułkownikowską. Dla równowagi: oenerowcy – owłosieni wszechpolacy – stłukli Jerzego Paczkowskiego, satyryka, który już wtedy, w latach trzydziestych, utrzymywał, że w Polsce za dużo jest święconej wody, za mało zwykłego mydła. Nie warto aż tak głęboko cofać się w przeszłość: rękoczyny jako odwet wzięty na dziennikarzu to moczarowski gniew ludu, pobicie Stefana Kisielewskiego na Starym Mieście. Dzięki temu obcy wolteriańskim swawolom Kisiel podzielił los F.M. Aroueta. Bo to od niego wzięło początek bijanie rozbestwionych pismaków. Gdyby ktoś nie pamiętał, fraszka przypomni incydent z XVIII stulecia:
Czy fagas, który kijem okładał Woltera,
Na rozkaz tłukąc go z zapałem
Po latach w życiorysie pisał: „Wyznam tera,
Że z filozofią kontakt miałem”.
Niechęć do piśmiennych jest nieczystym sumieniem władzy. Świeckiej, duchownej, rzeczywistej i wyimaginowanej. Medal ma drugą stronę: nic tak nie zamyka ust jak czekoladowy knebel. Stąd podchody, umizgi, komplementy kierowane przez rządzących – i liczących na to, że będą rządzić – pod adresem dziennikarzy. Podsuwanie kwitów na rywali, kontrolowane przecieki, rzekome dopuszczanie do sekretów. „Polityk wie, że to, o czym nie wspomną media, nie wydarzyło się. Media wiedzą, że to, o czym wspomniał polityk, nie jest wszystkim, co się wydarzyło” – twierdzi Emery Kelen. Efekt tej współpracy: nieustający tok szoł. Jak to się kończy? Przypomina się historyjka o facecie, który nad brzegiem rzeki zagadnął wędkarza:
– Ta łódka w szuwarach jest pańska?
– Ano, moja.
– Pożyczy mi ją pan?
– Czemu nie.
Facet wsiadł do łódki, oddalił się trochę i zaczął tonąć.
– Dlaczego pan mi nie powiedział, że ona ma dziurawe dno? – zabulgotał.
– A czy pan się pytał, w jakim jest stanie – odparł wędkarz. – Dziury pan nie zauważył, tak bardzo chciał popłynąć.
Bywają podobne katastrofy. Najczęściej przytrafiają się skrzykniętym do nagonki – śledczym, tropiącym, przekonanym, że grają na własny rachunek, bo jakoś nie przyjdzie im na myśl, że partia jest zawsze cudza.
Komentatorzy życia innych są czasem gapowaci. W mieście mojej młodości zdarzyło się, że dobra ludowa władza chciała pomóc publicyście gnieżdżącemu się w ciasnej klitce bez wygód. Przysłano komisję mającą przydzielić biedakowi odpowiedni metraż. Szef komisji zainteresował się poniemiecką szafą zagracającą pół pokoju. Polecił mniej ważnym kolegom ją odsunąć. No i okazało się, że za nią były dwa obszerne pokoje, łazienka, WC. Pan redaktor pochłonięty prostowaniem ścieżek czytelników w ogóle o istnieniu tych luksusów nie wiedział.
Politycy są mniej roztargnieni. W „Fakcie” Jan Maria Rokita podsumował prezydenturę Aleksandra Kwaśniewskiego. Zaczyna się to tak: „Zawsze marzyłem, by Polska miała prezydenta na miarę Stefana Batorego...”. Rozumiem Rokitę: Siedmiogrodzianin Batory nie mówił po polsku. Dałby więc się wygadać za siebie ambitnemu Rokicie. Idźmy dalej: nie bez oporów Batory poślubił królowę Annę, starszą od niego o wiele lat, zajętą głównie pokasływaniem. O żadnej Fundacji nie byłoby mowy. Historycy ustalili: polityką za monarchę kręcili doradcy. Zwłaszcza Zamoyski. Mielibyśmy nowego Zamoyskiego z kolekcją kapelutków: królowi korona z głowy by nie spadła. Sukcesy Batorego: wojny z Rosją. Matejki przy tym nie było, ale namalował – Batorego pod Pskowem, przyjmującego pokłony bojarów. „Bachory pod Pskowem” – kalamburzył Słonimski. Bachory bachorami, lecz co by to szkodziło zamiast króla namalować... Nie powiem kogo, ale format obrazu musiałby być jeszcze większy. Jak to powiadał Will Rogers, satyryk z zakolegowanego mocarstwa: „Ja nie wymyślam żartów. Po prostu obserwuję polityków”.