Klasyki Polityki

Człowiek z trąbką

Tomasz Stańko: Fascynuje mnie poszukiwanie i tułactwo

Tomasz Stańko Tomasz Stańko Jacek Domiński / Reporter
Ja jestem trochę samotnik i kultywuję moją samotność ze względu na muzykę – mówił nam przed laty Tomasz Stańko.

Reportaż ukazał się w tygodniku POLITYKA we wrześniu 2008 r.

W maju 2008 r. gra w Australii – w Melbourne i Canberze. Potem leci prosto do Nowego Jorku. W Museum of Modern Art przy ulicy Pięćdziesiątej Trzeciej Zachodniej robią wystawę o muzyce jazzowej w filmie. Duża rzecz – projekcje, dyskusje, koncerty na żywo – grają największe jazzowe nazwiska świata. Musieli mieć Stańkę. Jego płyty to „podstawowy punkt odniesienia we współczesnym europejskim jazzie” – napisał recenzent „New York Timesa”. Człowiek z trąbką spaceruje wąwozami Manhattanu w nieustającym zgiełku wytwarzanym przez ludzi i maszyny. To miasto jest jak jazzowa improwizacja. Melodia i rytm, liryka i panika jednocześnie. Stańko szuka miejsca dla siebie. Ogląda apartamenty wystawione na sprzedaż. Kocham tego diabła! – mówi córce przez telefon, ma na myśli Nowy Jork.

W czerwcu wpada na kilka dni do domu w Warszawie. Następnie Europa Zachodnia. Chodzi mu po głowie nowy projekt ze Skandynawami, nazywa się to Nordic Quintet. W lipcu Tomasz Stańko skończył 66 lat.

Czy jest tu mój syn?

Musiał to być koniec lat 50., już po pierwszych legalnych jazzowych festiwalach. W Piwnicy pod Baranami akurat mieli jam session w stylu afroamerykańskim – kto odważny, mógł włączyć się do muzyki. Na sali bawiło się paru przyszłych luminarzy polskiego jazzu, literatury i sztuk pięknych. Młodzi, ubrani w marynarki made in USA wyszukane na krakowskich ciuchach. Ich dziewczyny raczej na modłę francuską, jak to egzystencjalistki, modnie znudzone. Podawano wino grzane, bardzo skuteczne. O czarnych jazzmanach z Ameryki wiedziało się, że nie chodzą trzeźwi. Nasi również przejęli ten styl, niektórzy byli mu wierni przez następne dekady. Stańko opowiadał znajomym, że kiedy w wieku 16 lat pierwszy raz napił się wódki, doznał olśnienia. To było panaceum na jego nieśmiałość, wydobywało go z wieku chłopięcego, czyniło mężczyzną. Wiedział, że będzie to lubił.

Publiczność wręcz oczekiwała na scenie ludzi wyluzowanych i lekko trąconych – mówi Wojciech Karolak, pianista, kompozytor, uczestnik tamtej imprezy w Krakowie. Pamięta, że każdy jeszcze wtedy grał żałośnie. Nadchodzili kolejni, słuchali, pili wino, nieśmiało wyjmowali instrumenty z futerałów. Pionierzy, protoplaści. Nagle do piwnicy wszedł dostojny starszy pan, siwy, w jesionce, na tyle niezwykły w tym towarzystwie, że zwracał uwagę. Przeciskał się do sali, z której dobiegała muzyka. Czy jest tam mój syn? – pytał. Po chwili wychodzili we dwóch – pan sędzia Józef Stańko i jego syn Tomasz. Młody niósł trąbkę. Później plotkowano, że Tomasz był prowadzony za ucho, ale to raczej pomyłka, bo pan sędzia sam świetnie grał na skrzypcach. Jako jedyny muzyk nieprofesjonalny został przyjęty do orkiestry opery krakowskiej.

Urodziłem się w Rzeszowie, ale wkrótce rodzina przeprowadziła się do Krakowa i to właśnie Kraków uważam za swoje rodzinne miasto – mówi Tomasz Stańko. – Ojciec był prawnikiem, mama bibliotekarką w szkole muzycznej, siostra pianistką.

Czyli stateczny mieszczański dom – wspaniały do buntowania się przeciwko niemu. Czasy sprzyjały buntowi, jeśli się było wrażliwcem. Z gomułkowskiej odwilży wyszły nici. A tymczasem Willis Conover w zagłuszanym przez polskie władze Głosie Ameryki puszczał jazz – muzykę czarnych buntowników. O tych kawałkach dyskutowało się potem w klubie jazzowym Helikon przy ul. Św. Marka. Właściwie to nadawani w radio Murzyni – Coleman, Baker, Davis, Parker i Coltrane – przepisali młodego Stańkę z klasy skrzypiec do klasy trąbki. – Odezwała się anarchistyczna część mojej natury – mówi Stańko. – Zafascynowało mnie życie rozumiane jako poszukiwanie, tułactwo. Ludzie tacy jak Kafka, van Gogh, Modigliani. Artyści straceńcy, nieakceptowani przez społeczeństwo. Ci czarnoskórzy jazzmani też tacy byli.

W 1960 r. Tomasz Stańko skończył studia na Akademii Muzycznej. Wymyślił, że będzie grał na trąbce solo, bez muzyków akompaniujących. To wysoki poziom – grać ciężko i słuchać ciężko. Job – mówią jazzmani na swoje koncerty. Pan sędzia Józef Stańko wytrzymywał na widowni pełne joby, słuchał uważnie, bił brawo, chwalił syna. Nigdy mu nie wypomniał, że zdradził skrzypce dla trąbki.

Stary, Komeda cię szuka!

Na początku lat 60. towarzystwo macerowało się w klubie przy Św. Marka. W dobrym słowa znaczeniu się macerowali – Wojciech Karolak mówi, że wtedy bohema była niemal synonimem inteligencji. Jazz przyciągał wszystkie branże twórcze.

To była taka fajna integracja środowisk intelektualnych – mówi Karolak. Z młodszym o trzy lata Stańką chodzili na ciuchy. Karolak wiedział, co i u kogo kupować, znał ludzi podpiętych pod paczki odzieżowe z Ameryki. I dziś Stańko przyznaje, że Karolak był najlepiej ubranym jazzmanem w mieście. Modą bikiniarską gardzili już od dawna – przesunęła się w rejony zbyt plebejskie. W dobrym tonie było przemaszerować przez starówkę z jazzowym longplayem pod pachą. Prosty zabieg, a mógł na człowieka zwrócić uwagę ładniejszej części dziewczyn. To oczywiście na marginesie walorów muzycznych.

W Helikonie, na jakimś jam session, Stańko poznał Janusza Muniaka, saksofonistę tenorowego, kompozytora, dziś także właściciela klubu jazzowego U Muniaka w Krakowie. Jazzmani lubią mówić o wspólnym graniu w jam sessions jako o sposobie muzycznego opowiadania, rozmowy instrumentów. W tym wypadku trąbka dogadała się z saksofonem i w 1961 r. powstał kwartet Jazz Darings. Jeździli w trasy po Polsce – Stańko i Muniak zawsze w samochodzie na tylnym siedzeniu. Joby i droga zbliżają ludzi. Na wzór afroamerykański nadawali sobie setki pseudonimów, ale żaden nie przetrwał.

Jazz Darings to była pierwsza wiarygodna inkarnacja jazzu po tej stronie Atlantyku – mówi Tomasz Tłuczkiewicz, przyjaciel Stańki, znawca jazzu, były prezes Polskiego Stowarzyszenia Jazzowego.

Stańkę zawsze ciągnęło do muzycznych poszukiwań – mówi Muniak. – Ja miałem bardziej konserwatywne usposobienie. Tomek był motorem i kierownikiem wycieczki.

Nowy styl grania, który w Polsce lansował Stańko, w Ameryce nazywali free jazzem. I nawet tam nie byli jeszcze na to gotowi. Ornette Coleman, jeden z twórców stylu free, saksofonista, uchodził za muzyka fałszującego. Czekał, aż Ameryka dorośnie do jego stylu, przez lata pracując jako windziarz. Potem obwołano go prorokiem. Natomiast za proroka polskiego jazzu uchodził Krzysztof Komeda, pianista i lekarz.

W 1961 r. Tomasz Stańko pierwszy raz ujrzał go w klubie Helikon. Komeda garbił się przy pianinie. Dwa lata później Komedzie rozchorował się trębacz, Stańko zastąpił go na jeden job. Od tej pory, gdzie tylko pojawił się Stańko, znajomi szeptali z błyskiem w oczach: stary, Komeda cię szukał!

Jeden z moich absolutnych idoli mnie szuka, nie wiedziałem, o co chodzi – mówi Stańko. – Po paru napomnieniach od znajomych pomyślałem wreszcie: może trzeba się zgłosić?

W 1965 r. ukazała się płyta Kwintetu Komedy „Astigmatic”, nagrana w ciągu jednej nocy w przerwach koncertów festiwalu Jazz Jamboree w warszawskiej filharmonii. Wraz z tą płytą 23-letni Stańko wszedł do klasyki polskiego jazzu. Potem nagrywali dla zachodnioeuropejskich wytwórni płytowych. To już była sława.

Trzy lata później Komeda wyjeżdżał do mitycznej jazzowej Ameryki. Zapraszał go Roman Polański, reżyser. Znali się jeszcze z czasów studenckich etiud Polańskiego na łódzkiej filmówce, do których Komeda pisał muzykę. Napisał muzykę także do słynnego „Noża w wodzie”. Wtedy nie mówiło się, że ktoś „zaprasza”, tylko „ściąga” do Ameryki. Stańko pamięta, jak szli z Komedą przez plac Inwalidów w Warszawie i Komeda mówił: wiesz, stary, pojadę. Jak się osiedlę, to ściągnę ciebie. Rok później, podczas jakiejś imprezy w Hollywood, Komeda spadł ze skarpy i się potłukł. Podpity Marek Hłasko uparł się, że mu pomoże, dla hecy wnosił go po zboczu do góry, spadli jeszcze raz. Potem Krzysztof Komeda leżał w kalifornijskim szpitalu, a stacje radiowe akurat nadawały jego kołysankę – przebój z filmu Polańskiego „Dziecko Rosemary”. Komeda umarł na krwiaka mózgu w 1969 r. Tomasz Stańko nie pojechał do Ameryki, umarł mu mistrz i przyjaciel.

Mieszkanie na Manhattanie

W maju 2008 r. na wystawie w Museum of Modern Art Tomasz Stańko gra między innymi Komedę. Poświęcał mu już wcześniej płyty – ostatnio 11 lat temu „Litanię”. W Nowym Jorku Stańko gra na trąbce kołysankę z „Dziecka Rosemary”, tematy z „Noża w wodzie” i „Dwóch ludzi z szafą”. Gra muzykę z „Astigmatic”. Fragmenty muzyczne z „Mistrza i Małgorzaty” i „Pożegnania z Marią”. Gra swoją muzykę. „Elegijne nastroje i czysty, kontrolowany lirycyzm” – mądrzy się recenzent „New York Timesa”.

Nowy Jork to mekka dla jazzmana, każdy myśli, żeby się sprawdzić na tamtej scenie – mówi Tomasz Tłuczkiewicz. – Tomek jest profesjonalnym artystą, na scenie już niemal 50 lat i zawsze na najwyższym poziomie. Nawet gdy kiedyś przyłączył się do mody na niezdrowe życie. To najlepszy trębacz w Europie, na świecie w pierwszej dziesiątce.

Rano Nowy Jork pełen jest białych joginów idących z matami pod pachą na zajęcia, na przykład do Central Parku. Stańko nie pali i nie pije alkoholu. Gotuje makrobiotycznie. Uprawia jogę i jogging. Znajomi żartują, że z ostrego imprezowca stał się ortodoksyjnym sportowcem. Z nałogów zostawił sobie dobre kawy i herbaty. Wybiera dizajnerskie ciuchy w bogactwie sklepów Manhattanu. Ale na przykład garnitury staluje szyte na miarę u Jerzego Turbasy w Krakowie.

Stańko dzwoni do córki w Warszawie poinformować, że znalazł mieszkanie na Manhattanie. Piękne, w samym środku tego diabła. – Świetnie tu będą wyglądały mamy obrazy – mówi córce Tomasz Stańko.

Lubię jego kameleoński styl

Jest takie zdjęcie z początku lat 80.: brodaty Tomasz Stańko w płaszczu i cylindrze na głowie, a obok, przy jego nogawce, mała dziewczynka. Ania Stańko urodziła się w 1978 r. Jej tata znajdował się akurat w ferworze życiowych poszukiwań – da się to nazwać poszerzaniem artystycznych horyzontów. Chociaż można też powiedzieć, że pił, palił haszysz i imprezował na mieście. Mieszkał już wtedy w Warszawie.

Tata nie wychowywał mnie w jakiś klasyczny sposób – śmieje się dziś Anna Stańko, córka i zarazem menedżerka. – Znam jego zdjęcia z tamtego szalonego okresu. Na każdym wygląda inaczej: jak hipis, jak cinkciarz, raz chudziutki, raz gruby brodacz. Uwielbiam ten jego kameleoński styl.

Był już wtedy sławny, miał brzmienie rozpoznawalne od pierwszych dźwięków. W 1970 r. jego zespół występował na festiwalu w Berlinie z największymi świata jazzu. Pamięta, że zagrali dobry job, zeszli ze sceny, ale publika nie przestawała bić brawa. Stańko zrozumiał, że nie jest jakimś tam jazzmanem ze wschodniej Europy, ubogim krewnym. Był dobry, chcieli go słuchać, nie chcieli wpuścić na scenę Olivera Nelsona, wielkiego gwiazdora saksofonu z Ameryki, dopóki zespół Stańki nie zabisuje. Od tej pory Stańko często bywał za granicą – Niemcy, Finlandia, Indie. W 1975 r. nagrał płytę „Balladyna” dla kultowej monachijskiej wytwórni ECM. Przy okazji okazało się, że Manfred Eicher, szef ECM, doskonale się w polskim jazzie orientuje. Następne zdziwienie dla Stańki.

W Finlandii odwiedzał Stańko Edwarda Vesalę, perkusistę, kompozytora awangardowego. Grali razem, przyjaźnili się. Dużo palili – na wzór swych amerykańskich bohaterów jazzowych poszerzali percepcję za pomocą haszyszu i wódki. Vesala prowadził hipisowski otwarty dom, pełen dziwnych ludzi, nieznajomych, których nikt nie pytał, co tu właściwie robią. To Vesala wymyślił, że powinni obaj ze Stańką koniecznie pojechać do Indii, nagrać płytę w świątyni Taj Mahal. Po prostu wejdą tam i zagrają w tej świetnej akustyce „świątyni miłości”. Byli zdziwieni, gdy na miejscu okazało się, że świętość, jaką darzą Taj Mahal Hindusi, nie dopuszcza absolutnie działalności jazzowej. Wreszcie, po targach, za sporą łapówkę, Stańko wszedł do świątyni w nocy. Hipisowaty człowiek z trąbką nagrywał swe frazy na przenośny magnetofon, pilnowany przez strażników z latarkami. W 1980 r. wyszła płyta „Music from Taj Mahal”.

Stańko mówi, że nigdy za czasów Polski Ludowej nie miał kłopotów z paszportem – mógł jeździć, dokąd chciał. Albo władza przymykała oczy na jazzmanów w ogóle, albo mieli go rozpracowanego w teczce „szaleni artyści”, jako niegroźnego dla ustroju. Jego żona Joanna, performerka, malarka, graficzka po warszawskiej ASP, też jeździła w świat. W latach 80. miewała autorskie wystawy w Nowym Jorku. Na początku lat 90. wyjechała tam i została na kilkanaście lat. Ma amerykańskie obywatelstwo.

Jestem zawieszona między swoją racjonalną a artystyczną połową – mówi Anna Stańko. – Przez szaleństwo, które płynęło od rodziców, ja chciałam się ustabilizować w jakiejś twardszej wiedzy. Skończyłam socjologię. Ale ze specjalizacją antropologia kultury – dodaje ze śmiechem.

Czas najwyższy wydorośleć

Warszawskie lata 70. i 80. w artystycznym światku: impreza, impreza, impreza, co czwartek spotkanie w klubie Remont, kilku tych samych dilerów haszyszu, marihuany i czego się chce, na całe miasto.

Po prostu nie wypadało być trzeźwym – wspomina Andrzej Tyszko, artysta fotograf, przyjaciel Stańki. Poznali się na początku lat 80., Tyszko fotografował człowieka z trąbką na okładkę płyty. Bo płyty, mimo wiecznej imprezy, w tamtym czasie wydawał Stańko świetne. „Music for K.” w 1970 r., „Purple Sun” w 1973, rok później „Twet”. W 1984 r. dwie: „Music ’81” i „C.O.C.X.”. „Peyotl Witkacy/Freelectronic” w 1988 r. W mieszkaniu na warszawskim Powiślu urządził ptaszarium. Pokryta ziemią podłoga, pnie drzew, otwarte klatki, kilkadziesiąt ptaków. Znajomi pamiętają, że żyły, więc musiał się nimi opiekować. Zniknęły wszystkie jednego dnia. Legenda towarzyska głosi, że lokator zapomniał zamknąć okno. Mocno żył. Artystycznie.

Miewał swoje nastroje, ulegał impulsom – pamięta Tyszko.

Byłem już dosyć daleko – opowiada Stańko. – Wiedziałem, że nadeszły nowe czasy i najwyższa pora zacząć walczyć o siebie. Nie lubię być niewolnikiem. Miałem dużo nałogów do rzucania, rozłożyłem to w czasie. Pomyślałem, że trzeba wydorośleć.

Walczył ciężko. Wciągał do pomocy znajomych. Prosił, żeby zamykać go w domu i zabierać ze sobą klucze. Miewał wpadki. Bo zdarzało się, że zamknięty w mieszkaniu dzwonił z prośbą, żeby przyjść do niego z butelką i wężykiem. Odkręcało się wizjer w drzwiach, przetykało się plastikowy wężyk. Ale wyszedł z tego.

Zaczął się opiekować córką. Mieszkali o jakieś 300 m od siebie, na sąsiednich ulicach. Anka przychodziła do taty na obiady, specjalnie nauczył się gotować. Raz został wezwany do jej liceum – usłyszał, że ma bardzo zdolną córkę, jednak powinna popracować nad wyrażaniem myśli. Wymyślił, że na każdy obiad ma przynieść coś napisanego. I niech to nie będą głupie analizy wierszy, tylko jej własne opowiadania. Pisała. Rozmawiali o tym. Wracali do normalności.

W 1995 r., po prawie 20 latach przerwy, Tomasz Stańko nagrał w kwartecie płytę dla wytwórni ECM. Dwa lata potem następną – „Litanię” z muzyką Komedy. Od tego czasu jeszcze cztery. Ostatnia to „Lontano” z 2006 r., z polskimi muzykami – Marcinem Wasilewskim, Sławomirem Kurkiewiczem i Michałem Miśkiewiczem. Poznali się na Jazz Jamboree w 1994 r. – chłopaki byli jeszcze nastolatkami. Stańce nawalił zespół, ktoś mu polecił tych młodych. Podobnie jak 30 lat wcześniej ktoś polecił Komedzie młodego trębacza – Tomasza Stańkę. Nagrali razem kilka płyt. Dziś nagrywają już bez trąbki w najlepszych studiach Nowego Jorku. Ale tego pierwszego spotkania ze Stańką nigdy nie zapomną. – Właściwie go wcześniej nie znaliśmy. Wiedzieliśmy tylko, że to trębacz, który grał z Komedą. Słuchaliśmy jego płyty „Music for K.” na studiach. Parę miesięcy wcześniej widziałem jego występ w telewizji – mówi Marcin Wasilewski, pianista. – Przyszedł, rzucił nuty. Zagraliśmy. Mówi do mnie: graj to free, mały.

Zobacz wiosnę w parku

Kupuje to mieszkanie i dzwoni do przyjaciół w Warszawie. Mówi, że mu chyba odbiło – tyle pieniędzy wydawać. Wszystko wydałem, kurwa mać. A jak coś pójdzie nie tak? Z czym zostanie? Mówią mu: nie umiesz zaznać spokoju, panikarz jesteś. Podobno zawsze taki, łatwo się nakręca. Dostał Krzyż Komandorski Orderu Odrodzenia Polski. Dużo płyt sprzedaje. Inwestuje pieniądze. I narzeka. Poszedłby lepiej zobaczyć wiosnę w Central Parku.

Ja jestem trochę samotnik i kultywuję moją samotność ze względu na muzykę – mówi Tomasz Stańko. – Pracuję zrywami, ale muszę narzucać sobie reżim pracy. Kilka godzin ćwiczeń dziennie. Muszę utrzymać formę. Trąbka to jest instrument kondycyjny.

Do Nowego Jorku przylatuje trio Wasileskiego zagrać job ze Stańką. Wiele razy mu jego trąbkę ratowali. Zapominał jej na lotniskach, w kawiarniach. Przynosili, oddawali. Czasem chowali mu trąbkę dla żartu. Albo się nie orientował, albo tylko dostrajał do ich wygłupów.

Wsiadał do samolotu Tomasz Stańko, trębacz. Ale bez trąbki.

Reklama

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Wyjątkowo długie wolne po Nowym Roku. Rodzice oburzeni. Dla szkół to konieczność

Jeśli ktoś się oburza, że w szkołach tak często są przerwy w nauce, niech zatrudni się w oświacie. Już po paru miesiącach będzie się zarzekał, że rzuci tę robotę, jeśli nie dostanie dnia wolnego ekstra.

Dariusz Chętkowski
04.12.2024
Reklama