Ten rozpad idei obserwujemy od kilku miesięcy, owocuje on między innymi coraz mniej eleganckimi atakami samego Millera, a już zwłaszcza jego młodych współpracowników, na byłego prezydenta i jego Europę Plus, także na byłych kolegów partyjnych - Siwca i Kalisza.
Mimo więc zapowiedzi i wielkomocarstwowego kongresowego przemówienia Millera nie był to żaden zjazd lewicy, a właśnie – jak już zwracano na to uwagę - jak najbardziej zjazd SLD, bardzo partyjny, choć formalnie zjechało się do Warszawy, jak skwapliwie wyliczono, 90 organizacji, partii i stowarzyszeń. Pozwoliło to przewodniczącemu Sojuszu zapowiedzieć zawiązanie się wielkiej formacji lewicowej, do której zapraszani są „wszyscy tu zebrani”. A więc nie ci, których brakowało bądź po prostu nie byli zaproszeni.
Nie był oczywiście zaproszony Palikot, Siwiec i Kalisz, a spośród – hucznie i demonstracyjnie - zaproszonych nie przybyli ani Wałęsa, ani Jaruzelski, ani Kwaśniewski. Trzej byli prezydenci mieli podnieść rangę wydarzenia, a jakoś tak wyszło dość kwaśno. Przemówienie Leszka Millera, jakże przypominające akademijne i buńczuczne oracje z minionych epok, nie było przyjmowane entuzjastycznie, nawet nie starczyło organizacji i siły, by sklecić jakąś klakę, by skrzyknąć frenetycznie uradowaną młodzież partyjną.
Ale było i słodko, bo Leszek Miller posunął się o krok dalej na swojej drodze ku władzy w państwie. Co prawda odgrażał się, że SLD zdobędzie w wyborach 2015 r. tyle głosów, że będzie sam dobierał sobie przystawki do współrządzenia, ale tak naprawdę mówił zebranym na Kongresie co innego. SLD zyska takie poparcie i taką liczbę mandatów, że PO będzie musiała właśnie z nim się układać, z nikim innym. Z taką a nie inną lewicą, i z tym przywódcą, a nie żadnym innym. A jak nie PO to może coś innego, jak nie Tusk to ktoś inny. Nie wykluczone.
I to było jedne jedyne przesłanie Kongresu.