PiS ma 26,85 proc. głosów, o prawie pięć punktów procentowych mniej niż w exit pollu. Zwycięstwo jest symboliczne: partia Jarosława Kaczyńskiego wygrała tylko w pięciu z 16 województw, przez specyfikę ordynacji samorządowej ma mniej radnych w całej Polsce od Platformy, a przez brak zdolności koalicyjnej będzie rządził tylko w jednym regionie. Na Podkarpaciu PiS zdobył większość samodzielną, w innych zwycięskich dla PiS województwach władzę zachowa PO-PSL lub PSL-PO.
Co najważniejsze, gdyby te wybory uznać za test przed parlamentarnymi, to takie poparcie nie daje najmniejszych widoków na wzięcie władzy w 2015 r. Z tych kilku dni warto zapamiętać polityków PiS radośnie podkreślających, że w wyborach do Sejmu mają zwykle 7 pkt. proc. więcej niż w samorządowych. A jak dodaję 27 i 7, to zawsze mi wychodzi 34. Akurat tyle, żeby kolejne cztery lata spędzić w opozycji. Kaczyńskiemu zostaje jednak pewna satysfakcja, że z pierwszego starcia z Ewą Kopacz wyszedł zwycięsko i że z PO da się wygrać.
Platforma przegrała z PiS pod względem liczby głosów – dostała ich 26,35 proc., o 1 pkt proc. mniej niż w exit pollu. Utrzymała władzę na poziomie lokalnym, choć jest osłabiona. Utrzymała władzę w wielu miastach, choć też osłabła, o czym świadczą drugie tury w Warszawie czy we Wrocławiu. Partia rządząca może się pocieszać, że za rok w wyborach parlamentarnych będzie lepiej, bo frekwencja w miastach wzrośnie, a na wsi zmaleje, upierałbym się jednak, że formacja Kopacz dostała żółtą kartkę. Komentarze z ostatnich dni zachowały aktualność. PO łagodnym tonem uśpiła swych zwolenników; wyciszenie emocji antypisowskich okazało się błędem. Poparcie dla Platformy opiera się na niewielu filarach, a niechęć do PiS jest jednym ze stabilniejszych. Rozbiórka tego filaru jest nierozsądna.
Bardzo ciekawa robi się sytuacja Kopacz. Trochę wygrała, trochę przegrała. Niby się umocniła, bo koalicja PO-PSL wygrała, ale i nieco osłabła, bo PO jednak przegrała. Nikt pani premier nie obali, ale szepty po kątach będą się niosły, porównania z Donaldem Tuskiem same się będą narzucać.
Od PSL wypadałoby zacząć, bo to największa sensacja tych wyborów. 23,68 proc. głosów nie spodziewał się nikt. Ludowcy w sondażach mieli niecałe 5–8 proc., w prognozie Polityki Insight – 16 proc., w exit pollu – 17 proc., co już było komentowane jako wielki sukces. A skończyło się na wygranej w czterech województwach. Dlaczego nie wychwycił tego exit poll – trudno powiedzieć, tu więcej mógłby powiedzieć szef firmy Ipsos.
PSL przysłużyło się zapewne wylosowanie pierwszego miejsca na liście komitetów – wyborca dostawał książeczkę, gdzie na pierwszej stronie widział tylko kandydatów PSL. To mogło dodać ludowcom trochę głosów. PSL był poza tym w tej kampanii bardziej antypisowski niż PO – być może dla części wyborców Platformy to wystarczyło, by przerzucić się w tym głosowaniu na partię Janusza Piechocińskiego. Ten sukces go zapewne uskrzydli, dyskusja o jego dymisji ucichnie na długo, ale warto pamiętać, że mimo wszystko mamy do czynienia z kolosem na glinianych nogach. PSL nie ma szans na powtórzenie tego wyniku w wyborach parlamentarnych, choć wydaje się nieodzownym składnikiem koalicji po 2015 r. – czy to z PO, czy to z PiS.
Cudu nie było, klęska SLD w exit pollu okazała się klęską rzeczywistą – niecałe 9 proc. Leszek Miller dostał w tych wyborach łupnia i jego partia nie uniknie rozliczeń. Miłość do PO wyszła Millerowi bokiem, ale randka z Kaczyńskim, którą szef SLD chciał pokazać swą opozycyjność, była raczej niefortunnym pomysłem.
Ale wyniki wyborów to jedno, a skutki ich przebiegu – to drugie. Być może ważniejsze. Zapamiętamy opóźnienia, pomyłki, zawalenie się systemu informatycznego, żenujące konferencje i bezprecedensową dymisję wszystkich członków PKW.
Nie znaczy to, że wybory były – w skali istotnej dla wyniku w regionie – sfałszowane, przynajmniej dopóki ktoś tego nie dowiedzie. Zbyt wiele osób musiałoby być zaangażowanych w ten proceder, by to nie wyszło na jaw. Na poziomie lokalnym są przecież mężowie zaufania komitetów partyjnych, którzy pilnują liczenia głosów, spisują wyniki i przesyłają partiom. W fałszerstwo na poziomie centralnym nie wierzę, nawet nie dlatego, że bezgranicznie ufam politykom. Otóż nie chce mi się wierzyć, że politycy najwyższego szczebla ryzykowaliby karę więzienia i upadek swej formacji, by PSL wygrał np. wybory do sejmiku w Świętokrzyskiem.
Głosów nieważnych było więcej niż w poprzednich wyborach – prawie 18 proc. w skali kraju – ale nie można unieważniać wyborów na podstawie poczucia, że głosów nieważnych jest zbyt wiele. Z okazji wyborów politycy wypowiedzieli zresztą wiele głupot i kilka jeszcze na pewno padnie. Miejmy nadzieję, że nauczyli się chociaż tyle, że nie ma czegoś takiego jak ogólnokrajowa powtórka wyborów. Mogliby natomiast zrobić coś pożytecznego – przydałaby się nowelizacja kodeksu wyborczego, dzięki której moglibyśmy wiedzieć, ile głosów nieważnych było przez brak skreśleń, a ile przez ich nadmiar. Znamy te dane z wyborów 2006 i 2010, a teraz ich nie poznamy, bo wypadł stosowny punkt z prawa wyborczego. To rzecz do pilnej zmiany. Można przemyśleć układ kart do głosowania, trzeba zadbać o system informatyczny, by nie powtórzyły się kompromitujące błędy.
Na razie mamy jednak kryzys ważnej instytucji, który współgra z tym, co od lat powtarza PiS – że państwo jest słabe, nieudolne, niesprawne. Przekaz w sam raz na kampanię prezydencką, która rozkręci się już w grudniu. PiS chce zrobić taką falę, by surfować na niej przez najbliższy rok, poprzez wybory prezydenckie po parlamentarne.