W neutralności klimatycznej chodzi o to, by ograniczyć emisję gazów cieplarnianych do poziomu zera netto, czyli emitować tyle, ile się samemu pochłania (np. poprzez lasy). W praktyce oznacza to pełne wyeliminowanie spalania paliw kopalnych (węgla i gazu) do połowy stulecia. To krok konieczny, by Unia mogła wypełnić swoje zobowiązania wynikające z porozumienia klimatycznego z Paryża.
Jednak dla Polski, kraju wciąż wytwarzającego 80 proc. swojej energii z węgla, taki krok to rewolucja. Dał temu wyraz premier Mateusz Morawiecki 20 czerwca, wetując konkluzje unijnego szczytu w sprawie neutralności klimatycznej. Szef polskiego rządu dostał wtedy poparcie Czech, Węgier i Estonii. Od początku było jednak wiadomo, że sprzeciw Warszawy nie powstrzyma dalszych rozmów o neutralności klimatycznej, a jedynie opóźni jej ostateczne przyjęcie.
Czytaj też: Co rząd zrobi z cenami energii
Warszawa kupuje czas na rozmowy
Czerwcowe weto miało dać polskiemu rządowi więcej czasu na rozmowy o pieniądzach, jakie Unia mogłaby przeznaczyć na transformację energetyczną. Polacy zaczęli negocjacje z wysokiego C. Pod koniec czerwca wiceminister energii Tomasz Dąbrowski, goszcząc na konferencji w Londynie, ogłosił, że wyzerowanie emisji będzie kosztowało krajową gospodarkę 900 mld euro do 2050 r. To w przybliżeniu tyle, ile wynosi dwukrotność rocznego polskiego PKB. Trzy miesiące później szef resortu energii Krzysztof Tchórzewski na spotkaniu unijnych ministrów rzucił sumą 915 mld euro.
Czytaj także: