„Potwierdziliśmy swoją pozycję jako trzeciej siły politycznej w Polsce. Przed nami trzy lata ciężkiej parlamentarnej pracy po to, abyśmy w następnej kadencji mogli utworzyć nowy, progresywny rząd” – tak mniej więcej może brzmieć deklaracja, jaką w maju przyszłego roku usłyszymy na wieczorze wyborczym kandydatki lub kandydata Lewicy na prezydenta.
Ktokolwiek nim zostanie, będzie bowiem walczyć o trzecie miejsce, z oddechami Władysława Kosiniaka-Kamysza i Szymona Hołowni na plecach. Wejście kandydata lewej strony do drugiej tury byłoby ogromną niespodzianką, a miejsce poza podium, zwłaszcza z wynikiem poniżej 12,56 proc. (tyle Lewica dostała w wyborach parlamentarnych) – ewidentną porażką. By pokazać, że zjednoczenie Lewicy było słusznym krokiem, a współpraca między SLD, Wiosną (które wkrótce będą jedną partią) i Razem układa się właściwie, lewicowy kandydat musi zdobyć „mocne kilkanaście” procent głosów.
Biedroń nie wystartuje, Zandberg się waha
Tymczasem na razie poszukiwania kandydata idą słabo. Niedawna nadzieja „uśmiechniętej Polski” Robert Biedroń nie wystartuje, choć chwilę temu wydawało się to oczywiste. Adriana Zandberga po jego sejmowym „kontrexposé” namawiają wszyscy, ten jednak twardo się broni. Mówi się więc sporo o możliwości wystawienia kobiety. Nazwisk jest wiele, bardziej i mniej znanych: Gabriela Morawska-Stanecka, Agnieszka Dziemianowicz-Bąk, Katarzyna Sztop-Rutkowska, Jolanta Banach czy Małgorzata Sekuła-Szmajdzińska.