Załamywanie rąk nad niską frekwencją wyborczą jest już w Polsce tradycją. Dlatego też kolejne elekcje poprzedzają zwykle kampanie społeczne zachęcające do głosowania. Wybory prezydenckie w 2020 r. są jednak wyjątkowe pod wieloma względami.
Wybory. Stan wyższej konieczności
Pandemia koronawirusa oraz wywołany nią chaos prawny i polityczny sprawiły, że do zaplanowanych na 10 maja wyborów ostatecznie nie doszło. Dość powszechnie krytykowano propozycję wprowadzenia w szybkim tempie systemu korespondencyjnego, więc trudno byłoby ogłaszać akcje profrekwencyjne. Zwłaszcza że ówczesna kandydatka Koalicji Obywatelskiej – jedna z głównych uczestniczek wyborczego wyścigu – oficjalnie wezwała do bojkotu.
Wątpliwości nie tylko epidemiologiczne, ale i prawne – wszak nie można powiedzieć, że wybory 28 czerwca będą całkowicie tajne, powszechne i równe – sprawiają, że nawet gdy wiadomo już, kiedy odbędzie się pierwsza tura, niektórzy wciąż mogą mieć opory przed nawoływaniem do pójścia do urn. Fundacja im. Stefana Batorego jeszcze w marcu wzywała do przełożenia daty elekcji z 10 maja, argumentując m.in., że frekwencja będzie o wiele niższa niż zwykle, a w efekcie zwycięzca będzie miał znacznie mniejszą legitymację do rządzenia.
Czytaj też: Niedoskonałe wybory, ale innych już nie będzie
Zmianę podejścia widać w stanowisku dotyczącym wyborów 28 czerwca. Chociaż eksperci Fundacji Batorego wciąż widzą poważne wady prawne nowych regulacji i wskazują na wątpliwości dotyczące bezpieczeństwa głosowania, to piszą także: „Tylko obywatelki i obywatele mogą zażegnać obecny kryzys.