Sztucznie stworzony, lecz groźny napór migracji na naszą wschodnią granicę każe zapytać, co do tej pory polski rząd robił, by się zabezpieczyć przed taką sytuacją. Zilustrujmy te działania na konkretnym przykładzie stosunków Polski z Turcją. Turcja – jak słyszymy – jest dziś krajem, z którego najwięcej samolotów dociera na Białoruś z ludźmi szukającymi albo schronienia przed naprawdę złym losem (zwłaszcza w Syrii), albo po prostu lepszego losu w Europie (zwłaszcza zachodniej). Ale też Turcja od dawna jest krajem, który wziął do siebie największe na świecie, milionowe rzesze uchodźców.
Czytaj też: Czy Polska może zatrzymać Łukaszenkę?
Turcja. Duda wyszedł przed szereg
W 2016 r. Unia Europejska wynegocjowała porozumienie z Turcją: jeśli władze powstrzymają rzesze osób napływających morzem do Grecji (a w 2015 r., jak się ocenia, przebyło tam 850 tys. ludzi), to kraje UE wyasygnują ze wspólnych funduszy 6 mld euro na pomoc w utrzymaniu 4 mln uciekinierów wojennych, którzy schronili się tam i pozostawali czasem w bardzo prowizorycznych warunkach. W zamian za tych, których Unia nie chciała – po zbadaniu ich dossier – przyjąć i odsyłała z powrotem do Turcji, Unia godziła się przyjąć z Syrii taką samą liczbę bezpieczniejszych. Po zawarciu porozumienia UE była krytykowana, że sprzedaje szczytne zasady i zadaje się z coraz bardziej autokratycznym i represyjnym prezydentem Erdoğanem, ale cel został osiągnięty.